JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


14. Bez Heli, bez Kamy, bez szczęścia


Cały poniedziałek wypełniły mi, poza lekcjami, relacje z wyprawy do Warszawy. A we wtorek spotkała mnie znowu miła niespodzianka. Dyrektorka wyprodukowała na część mojego sukcesu tort orzechowy, który przy herbatce i- o zgrozo- lampce wina został przez rychertowskie ciało pedagogiczne z apetytem skonsumowany w czasie nieprzyzwoicie przedłużonej dużej przerwy. Tort był bardzo smaczny i wspaniale przybrany ale i okazja, według dyrektorki- nie byle jaka: po raz pierwszy liceum rychertowskie trafiło na łamy prasy centralnej. W ogóle wszyscy byli mili, nawet Józek szepnął mi do ucha, że chowa w szafie butelczynę na oblanie mego sukcesu.

Krótkie spotkanie w pokoju nauczycielskim trochę przypominało tort pani Choryńskiej: warstwy moich relacji i komentarzy do nich przekładane były wspomnieniami z niedzielnej studniówki. -Jak wynikało z relacji docierających do moich uszu, zabawa była udana, choć oczywiście skromna i bez żadnych ekscesów. Na studniówce dyrektorka nie tolerowała zbyt śmiałych strojów a alkohol był dozwolony w symbolicznej dawce: lampka słodkiego wina na głowę (uczniowską, bo nauczyciele, półlegalnie, pozwalali sobie na więcej). No i cały ubaw kończył się punktualnie o jedenastej wieczorem, by w poniedziałek i uczniowie i ciało pedagogiczne stawiło się w szkole w nienagannej formie. Dopiero na balu absolwentów młodzież mogła dobitnie uwydatnić swą dorosłość a nauczyciele ujawnić swoje rozmaite przywary. Teraz większych sensacji nie było, do ewenementów urosły więc takie wydarzenia jak runięcie na podłogę Wieśka przy demonstrowaniu prawdziwego zbójnickiego (nasz WF-owiec pochodził spod Nowego Targu), czy też niewiarygodna witalność Zosi, historyczki, która ponoć, mimo pokaźnej tuszy, hasała do końca zabawy. "Jak na studniówkę było całkiem nieźle!" -podsumował zadowolony mimo upadku Wiesiek. "A niektórzy- tu spojrzał wymownie na Kamę- bawili się nawet bardzo dobrze".

Spojrzałem na Kamilę. -Siedziała jak zwykle, w swym szaro- beżowym "męskim" kostiumie i nie wyróżniała się niczym specjalnym. Chociaż ... No tak, wyglądała ładniej niż zwykle a gdy się uśmiechała w odpowiedzi na aluzję Wieśka, w uśmiechu tym było jakby mniej niż zwykle spłoszonej nieśmiałości.

Ze szkoły wychodziłem w towarzystwie dyrektorki. Nie wytrzymałem i zapytałem:

-Co to za aluzję do Kamy, pani Alino?

Choryńska roześmiała się.

-Aha, jednak tknęło cię... Ano, nic specjalnego. Po prostu duże wrażenie wywołała jej metamorfoza- ładna, nowa sukienka, makijaż, zadbane włosy. Nie suknia zdobi człowieka? Bzdura! Zdobi i to jak! Podobno pani Zosia, która ma krótki wzrok a na zabawę przyszła bez okularów, spytała Miechowicza, która to z maturzystek tak się odszykowała i przyszła na bal w niestosownej sukni. Zresztą Kamilka wywołała zaskoczenie nie tylko strojem. Nie kryła się po kątach jak zwykle, sporo tańczyła i w ogóle bawiła się dobrze.

-To cieszę się! -rzekłem. -Kama to nadzwyczajna dziewczyna i czas, by przestała się kryć w tym swoim internatowym klasztorze.

Dyrektorka spojrzała na mnie ze zdziwieniem i jakby lekką dezaprobatą.

-Cieszysz się? -Choryńska zwracała się do młodych nauczycieli per "ty" -ale niemal wyłącznie w kameralnych sytuacjach i do osób, które lubiła. -To mnie trochę dziwi. Nie niepokoisz się, nie jesteś zazdrosny?

-Zazdrosny? Niby dlaczego miałbym być zazdrosny?

-Hm... Na to pytanie raczej nie ja powinnam odpowiadać. Nie wiem czy wiesz, że pod koniec studniówki ona bawiła się już wyłącznie z twoim współmieszkańcem ...

-Z Józkiem? Niemożliwe!

Zdziwienie moje było zupełnie szczere i uzasadnione. Właściwie nigdy nie widziałem Kamy w jakichś bardziej bezpośrednich kontaktach z Józkiem. Choć czy rzeczywiście nigdy? Przecież dziś, w czasie tej dużej przerwy, siedziała przy Józku- i chyba z sobą rozmawiali. Dopiero teraz uświadomiłem sobie ten trochę niecodzienny szczegół.

-A jednak możliwe! -kontynuowała dyrektorka. Nie tylko ciebie to zdumiało. Prawie od trzech lat oni właściwie nie rozmawiali z sobą i wszyscy byli przekonani, że już nic ich nie łączy.

-Nic już nie łączy? To ich kiedyś coś łączyło?

-No, może użyłam niewłaściwego słowa... Gdy przed trzema laty Józek rozpoczął u nas pracę, to z miejsca Kama wpadła mu w oko. I widywało się ich dość często. Ale trwało to niedługo- może ze dwa miesiące a może nawet krócej. Potem, jak zresztą sam wiesz, oni raczej nawzajem się unikali. Do wczoraj. -Na studniówce Kama z początku bawiła się nieźle a Józek wręcz przeciwnie, siedział w kącie nauczycielskiego stołu i tylko czasami zerkał po zbójecku, jak to on potrafi. Prawie nie tańczył, chyba tylko ze trzy razy i to na wyraźne życzenie pań. Bo przecież chłopak z niego niebrzydki i tańczy, jak wiesz, świetnie. Nawet mnie, łobuz, nie zaprosił do tańca. Aż wreszcie, już chyba było około dziesiątej, zerwał się i bez uśmiechu, jakby szedł na ścięcie, poprosił do tańca Kamę. A potem przez tą ostatnią godzinę to już tańczyli prawie wyłącznie z sobą i razem wyszli.

-Oboje tańczą dobrze. W ogóle ładna z nich para- on czarny, ona jasna- jak należy.

Dyrektora żartobliwie szturchnęła mnie łokciem w bok.

-Ocknij się Janku! Ty też ciemnowłosy. Jak zaśpisz to Józek sprzątnie ci dziewczynę sprzed nosa.

-Kama nie jest moją dziewczyną, niestety...

-Naprawdę? A czy ona o tym wie?

-Nie rozumiem...

-No, bo gdy radziła się mnie co do tej sukni i makijażu, to z tuzin razy wymieniała twoje imię- i to chyba we wszystkich przypadkach: "Janek uważa", "Nie wiem czy to Jankowi spodoba się", "Szkoda, że nie ma tu Janka". I tak w koło.

-No po prostu zachęcałem ją, by zwróciła uwagę na swoją garderobę.

-I tylko tyle? A ona pewnie pomyślała, jak to dziewczyna, że bardziej ci zależy na niej niż na sukni. Szkoda... Józek to dobry nauczyciel i chyba niezły człowiek ale jednak ty mi jakoś bardziej pasujesz do Kamy. A to dziewczyna na wagę złota. A może i więcej...

-Wiem... -mruknąłem.



***


Koniec marca i kwietnia spędziłem bardzo pracowicie. Po emocjach z początku roku musiałem solidnie przysiąść fałdów. Trzeba było trochę przygotować się do zwykłych lekcji i do zajęć przedmaturalnych z abiturientami. Na dodatek nieoczekiwanie dużo czasu zajął mi artykuł o Iwonce. Okazało się, że piękny plan, który obmyślałem sobie, a nawet zapisałem, w pociągu, nie na wiele się zdał. Znów w trakcie pisania koncepcja zmieniała mi się i to nie raz. Materiał okazał się jeszcze bardziej oporny niż w wypadku "Pierwszych kroków". Zepsułem masę papieru i dopiero przy czwartym podejściu dobrnąłem do końca. Przepisałem wszystko na czysto i zdziwiłem się, że rezultat tylu ciężko przepracowanych wieczorów zmieścił się na ośmiu stronach podaniowego papieru a jego przeczytanie nie zajmuje więcej niż kwadrans czasu. Ostatecznym kształtem nie byłem zachwycony- ale cóż, czułem, że do pisania kolejnej wersji już się nie zmuszę. Odczytałem więc czystopis, wychwyciłem kilka potknięć i omyłek popełnionych przy przepisywaniu, opatrzyłem tytułem "Beatka będzie się uczyć" i dedykacją: "Kamilce B. -najlepszemu i najskromniejszemu wychowawcy".

Z poczty wracałem w nieoczekiwanie melancholijnym, wręcz podłym, nastroju. -Więc to tak jest z pisaniem? Najpierw świta koncepcja, poczucie, że będzie to coś całkiem nadzwyczajnego, i że przenieść na papier to, co mamy już w głowie, będzie fraszką. Potem kierat katorżniczej, ciężkiej pracy, zmaganie się z oporną składnią, wahania i rozterki. I w końcu poczucie, że z naszej pierwszej koncepcji przenieśliśmy na papier niewiele, prawie nic, że góra urodziła mysz... Czy w ogóle warto było na tę pisaninę tracić wieczorne godziny, które można by przecież spędzić przyjemniej- przy lekturze, delektowaniu się najnowszymi fotogramami Oli, z dziewczyną... Z dziewczyną? Gdy pomyślałem o dziewczynie zrobiło mi się jeszcze smutniej. Z jaką dziewczyną? -W Rychertowie nie mam już żadnej dziewczyny. Kamę straciłem, to oczywiste. Nie byłem u niej od miesiąca a kilka dni temu dowiedziałem się okrężną drogą, że poprzedniej niedzieli Józek zawiózł ją do swoich rodziców, gdzieś za Bartoszycami.

Druga połowa kwietnia w ogóle była dla mnie okresem niżowym. Po ponad dwóch miesiącach znajomości nareszcie zerwałem z Helą. I dobrze, że zerwałem- tylko niedobrze, że wyszło to tak jakoś brzydko.

Mimo regularnie powtarzanych postanowień, że "już nigdy", oficynę przy placu Kossutha odwiedzałem regularnie co tydzień, z wyjątkiem niedzieli poświęconej na wyjazd do Warszawy. Każde kolejne spotkanie przypominało bliźniaczo poprzednie- zaczynało od niecierpliwego zaspokajania żądzy narastającej w ciągu tygodnia a kończyło wymuszonym, zdawkowym pocałunkiem na zimnym, nocnym dworcu. Po każdym spotkaniu postanawiałem sobie, że to był ostatni raz i po tygodniu trawiony pożądaniem wracałem znowu. Zakończyć ten tyleż wygodny co i upokarzający nas oboje "romans" dopomógł mi przypadek. Choć czy to naprawdę był przypadek?

W połowie kwietnia, gdy żegnaliśmy się na peronie, Hela spytała:

-Przyjedziesz w przyszłą niedzielę?

-Jeszcze nie wiem- odpowiedziałem. -Postaram się ale mam dużo pracy. Matury... Trudno będzie...

Był to początek rytualnego niejako, powtarzającego się co tydzień, dialogu. Zwykle po mojej odpowiedzi, Hela dodawała: "Postaraj się. Będę czekała" a ja kończyłem kwestię: "Spróbuję".

Tym razem słowa Heli były trochę inne: "Postaraj się przyjechać. Na sobotę i niedzielę przyjeżdża moja mama. Cieszyłabym się, gdybyś ją poznał. Wyjedzie w niedzielę dość wcześnie, to jeszcze pobędziemy we dwoje".

Zesztywniałem. Mama?! o nie! Tylko nie matka. Pewnie brzydka i nieciekawa jak Hela... A jeśli jest miłą, poczciwą kobietą to jeszcze gorzej. O czym mógłbym z tą kobietą rozmawiać? I jak bym się czuł, gdybym spojrzała mi w oczy?

Więc zamiast odpowiedzieć, jak zwykle: "Spróbuję", powiedziałem głośno i sucho: "Raczej nie przyjadę. Mam dużo zaległości".

Hela spojrzała na mnie. Oczy miała duże, ciemnobrązowe ale jakieś takie nieprzenikliwe, bez wyrazu. I tym razem nie mogłem dostrzec w nich żywszego uczucia. Popatrzyła chwilę, spuściła oczy i powiedziała denerwująco zwyczajnym głosem: "Rozumiem".

Trudno, psiakrew, rozmawiać z człowiekiem, którego oczy nic nam nie mówią o jego uczuciach, nie reagują na nasze słowa. Poczułem jak zbiera we mnie fala dzikiej agresji- choć przecież ta dziewczyna nie dała do niej żadnego powodu.

-Co znaczy to " rozumiem?"- rzuciłem ostro.

-No... no- głos Heli wskazywał na zdziwienie i niepokój. -No, po prostu rozumiem, że nie będziesz mógł przyjechać. Bo nie masz czasu.

-Właśnie! -warknąłem. -No to cześć! I nie całując jej na pożegnanie wskoczyłem do wagonu już ruszającego pociągu.

Nim pociąg wyjechał z obrębu stacji wzburzenie opadło i ogarnął mnie wstyd. -Za co właściwie i jakim prawem skrzyczałem Helę? Trudno się dziwić, że chciała zmienić te dziwne stosunki nas łączące. Ostatecznie, jak długo można pełnić wyłącznie rolę narzędzia zaspakajającego potrzeby seksualne partnera- nawet, jeśli się go kocha? Na peronie ona była w porządku, to ja znowu zachowałem się po chamsku jak niegdyś wobec Kamy. No tak, ale jednak tego tak dalej ciągnąć nie wolno. Jeśli nie potrafię sprawy załatwić przyzwoicie, patrząc Heli w oczy, a wiedziałem, że nie potrafię, to muszę przynajmniej napisać po ludzku. I napisałem... Kamień spadł mi z serca, że to już naprawdę koniec. Ale wczorajsza niedziela była strasznie długa a gdy wieczorem położyłem się spać, podstępnie i natrętnie skradały się myśli: czy nie postąpiłem pochopnie, czy nie należało jednak tego przeciągnąć, jeszcze choćby tydzień?

Teraz, gdy wracałem powoli z poczty do domu- bo niby i dlaczego miałbym się śpieszyć? -wszystkie te zniechęcenia i smutki zazębiły się i splotły w jeden kłębek paskudnego nastroju. Szedłem powoli ale jednak doszedłem w końcu do domu Chojeckich. Już w sieni usłyszałem, że Józek pogwizduje i to w dziarskim, marszowym rytmie. -Mój współmieszkaniec był bardzo muzykalny. Nie tylko dobrze tańczył, ale także ładnie śpiewał i gwizdał. Gdy czasami podśpiewywał sobie ciepłym barytonem, słuchaliśmy go- i ja i Chojeccy- z prawdziwą przyjemnością. Koncerty takie nie miały jednak miejsca zbyt często, gdyż Józek był trochę odludkiem a poza tym, jak wiadomo, nie przesiadywał wieczorami w domu. Tym razem jednak pogwizdywana przez Józka wesoła melodia tak jaskrawo kontrastowała z moim własnym nastrojem, że spojrzałem na świstaka niechętnie.

-I cóż to tak się cieszysz, mio Caruso? -burknąłem zgryźliwie.

Józek spojrzał na mnie. -Zupełnie inaczej niż zwykle, z szerokim uśmiechem demonstrującym jego ładne, mocne, trochę drapieżne zęby. Pomyślałem z niechętną zazdrością, że to jednak piękny chłopak a uzębienie też ma bez porównania lepsze niż moje.

-Tak jakoś... Wszystko mnie cieszy. A ty dziś od rana jesteś jakiś skwaszony. Czyżbyś tak ciężko przeżył rozstanie z nowym dziełem literackim, które pichciłeś tyle czasu?

Józek do mojej pisaniny odnosił się bez specjalnego szacunku ale zgodził się przeczytać ostatnią wersję "Beatki" i zaopiniować ją. Recenzja była, jak na matematyka przystało, krótka i precyzyjna ale raczej pozytywna: "Można przeczytać".

-E, tam... -machnąłem ręką. -To nie rozstanie z artykułem. Po prostu jestem w pieskim nastroju. Jakieś takie wiosenne osłabienie. Nie masz przypadkiem czegoś do wypicia?

Józek aż podskoczył.

-A wiesz, że to dobry pomysł! Ja też chętnie wypiję kieliszek.

Dawno nie zaglądałem w głębsze regiony szafki ale powinno być jeszcze pół butelki żytniej. Jeśli oczywiście mi nie wypiłeś...

Podniosłem się.

-To świetnie. Skoczę do sklepu i kupię coś na zakąskę.

Józek przytrzymał mnie za połę marynarki.

-Nie śpiesz się! Widać że bujasz w obłokach, jak zresztą na literata przystało. W poniedziałek żadnej wędliny nie dostaniesz, przecież to dzień bezmięsny. Teraz, pod wieczór, na pewno nie ma już w sklepie też żadnej konserwy rybnej ani żółtego sera. A zresztą po co kupować? Przecież za kwadrans kolacja, weźmiemy ją do naszego pokoju i kłopot z głowy.

Pani Chojecka była akuratną i posiłki serwowała nam zawsze bardzo punktualnie: śniadanie o siódmej, obiady o wpół do trzeciej a kolacje o szóstej. Nic dziwnego więc, że gdy zajrzeliśmy do kuchni, kolacja czekała już na stole: spore porcje smażonej ryby, sałatka z drobno posiekanych kiszonych ogórków i cebuli i wielkie kubki herbaty.

-Niech pani się nie gniewa, pani Helenko- odezwał się Józek- ale weźmiemy kolację do naszego pokoju. Na razie nie mamy wielkiego apetytu i będziemy jeść na raty.

Chojecka spojrzała na nas pobłażliwie i pokiwała z rezygnacją głową. Wiedziała oczywiście co znaczy chęć zjedzenia kolacji na osobności ale nie protestowała. Piliśmy rzadko i z umiarem a poza tym nasza gospodyni była osobą doświadczoną życiowo i tolerancyjną. Do naturalnych męskich przywar odnosiła się z pobłażaniem- o ile nie przekraczały określonych granic. Więc tylko pokręciła głową i bez słowa weszła do spiżarni przylegającej do kuchni, by po kilku minutach przynieść nam do pokoju dodatkowo talerzyk z pokrojonym w kostkę włoskim salcesonem i małą salaterkę z marynowanymi grzybkami.

Nie spiesząc się zbytnio zjedliśmy ciepłą jeszcze rybę i Józek nalał wódki do kieliszków, które również przechowywał głębinach swej szafki.

-No to cóż Jaśku pochmurny? Wypijmy! -zaproponował.

Wypiliśmy.

-A właśnie, mio caro, za co piliśmy? -zapytałem.

Józek znowu wyszczerzył zęby.

-Jak to za co? Za życie! Bo nie jest złe. Mimo, że jeszcze nie kwitną jabłonie.

-Może i nie jest- ale na razie nie mogę tego dostrzec. Ale chyba wiem czemu ty jesteś cały w skowronkach. Czy to prawda, że chcesz się żenić?

Józek spojrzał na mnie bystro.

-A kto ci o tym doniósł?

-Nikt. Po prostu jestem istotą myślącą, przynajmniej w pewnym zakresie. Więc, gdy cię bez przerwy widuję w towarzystwie pewnej pani, owszem, całkiem sympatycznej, gdy cała szkoła wie, żeś tę samą panią zawiózł do swoich starych gdzieś aż pod granicę a teraz wygwizdujesz i szczerzysz zęby do pustej ściany- to wnioski nasuwają się same. Zwariowałeś na amen i zdaje ci się, że chwyciłeś szczęście za ogon.

Józek roześmiał się.

-Oryginalne porównanie. Nie wiedziałem, że szczęście należy do istot ogoniastych. No ale niech ci będzie... Masz rację , żenię się. Właśnie wczoraj ustaliliśmy z Kamą datę ślubu. Pobierzemy się w ostatnią niedzielę czerwca, natychmiast po zakończeniu roku szkolnego.

Mimo wszystko, poczułem się jakoby mnie ktoś wyrżnął obuchem w głowę. Przełknąłem ślinę i niezbyt pewną ręką napełniłem kieliszki. Powoli przeszło mi.

-No to za wasze szczęście... Ale czemu takie ostre tempo?

Józek wypił, zakąsił plasterkiem salcesonu i grzybkiem. Żuł powoli, nie patrząc na mnie. Dopiero po dłuższej chwili podniósł oczy i spojrzał na mnie poważnie, bez uśmiechu.

-Ostre tempo, mówisz? Mój Boże, przecież znamy się z Kamą już prawie cztery lata.

-No, tak. Ale przecież tak na dobre to zacząłeś się przy niej kręcić dopiero przed dwoma miesiącami. Od czasów studniówki, nieprawda?

Józek spochmurniał.

-Od czasów studniówki... No tak. Ale, jeśli mam być już całkiem szczery, to kocham Kamę od 25 sierpnia 1954 roku. Tak, tę datę zapamiętałem na całe życie. To właśnie ona, Kama, zaprowadziła mnie do Chojeckich, u których też kiedyś mieszkała. Była trochę inna niż dziś, jeszcze bardziej szczupła, nieśmiała, w ładnej ale bardzo już podniszczonej sukieneczce. Wyglądała raczej na początkującą studentkę niż nauczycielkę. Po drodze pytałem ją o kolegów, o warunki nauczania. I nim doszliśmy do domu Chojeckich uznałem, że to właśnie dziewczyna w sam raz dla mnie.

-No to czemuś idioto czekał trzy lata, by zrealizować żądanie twojej intuicji i serca?

Józek znowu nalał kieliszki i wypił swój duszkiem. Był to już niestety ostatni kieliszek, butelka była pusta. Potem wzruszył z rezygnacją ramionami.

-Czemu? Bo tak się złożyło... Zresztą to nie prawda, że czekałem trzy lata. Zło wynikło z tego, że byłem zbyt niecierpliwy i nie czekałem nawet miesiąca. Jak ci powiedziałem spodobała mi się od pierwszego spojrzenia a i ona też była mi jakby przychylna. Więc zaczęliśmy chodzić z sobą, jak się to mówił. I, co tu owijać w bawełnę, chciałem szybko dopiąć swego. I to w taki sposób, jak- nie ubliżając nikomu- chłopak z PGR-u. I to chłopak wyjątkowo prymitywny. No więc poznaliśmy się, jak ci mówiłem w końcu sierpnia, a w połowie września Kama powiedziała mi stanowczo i ostatecznie bym się przy niej nie pętał. Oczywiście słowa były inne ale sens taki.

-I co, przez trzy lata, ciągle ją kochałeś lecz obrażony trzymałeś się z daleka?

-To nie tak. Obraza szybko wywietrzała mi z głowy, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Ale wszystko komplikowało się. To przez tego narwanego Wieśka. Przez niego poznałem taką wdówkę z Marcinkowa, też nauczycielkę. Nie bardzo do siebie pasowaliśmy ale zbliżyliśmy się do siebie. To u niej spędzałem przez prawie dwa lata wieczory. Ale Kama tkwiła mi ciągle w świadomości jak cierń. No i dopiero w czasie tej studniówki, gdy zobaczyłem ją odmienioną, jeszcze piękniejszą niż dotąd, coś jakoby we mnie pękło. Albo teraz albo już nigdy... Odprowadziłem ją do drzwi internatu, pocałowałem w rękę i powiedziałem cicho: "Ty Milko- albo żadna". A gdy następnego dnia, w czasie tego posiedzenia na twoją cześć przy torcie, usiadła przy mnie i uśmiechnęła się ciepło, zrozumiałem, że nie wszystko stracone.

Józek przerwał i spojrzał na mnie z ukosa, trochę chyba skonfundowany tym, że powiedział trochę zbyt dużo, jak na trzy, niewielkie, kieliszki wódki.

Uśmiechnąłem się, choć prawdę powiedziawszy wcale mi do śmiechu nie było.

-"Ty- albo żadna" Krótko, jak przystało na matematyka. Takiemu ultimatum niewiele się oprze. A o tej wdówce czy też rozwódce Kama już wie?

-Wie wszystko. Ta wdowa to zresztą już odległa historia. Zerwaliśmy ponad pół roku temu, zdążyła już nawet wyjść za mąż, za jakiegoś leśnika. Niech ma się dobrze!

-Tak, że nikt nie jest stratny. A gdzież to chcecie uwić sobie gniazdko rodzinne, jeśli mogę wiedzieć. W internacie czy też ja mam sobie szukać kwatery? A wiesz- mam już nawet coś na oku...

-Nie szukaj pochopnie innej stancji. Gdzież ci będzie lepiej niż u mamy Chojeckiej? I ona cię lubi i z Olką masz wspólny język, w przeciwieństwie do mnie.

-No a wy?

-O nas się nie martw. Przeniesiemy się do Kolna. Tam z mamą Kamy została tylko najmłodsza córka, bo bliźniacy pożenili się młodo i mieszkają u swoich teściów. A dom spory. I tak się szczęśliwie składa, że dla nas obojga znajdzie się w Kolnie dobra praca. Pani Brzezińska już przeprowadziła pierwsze rozeznanie.

-No to pięknie .. Tak się szczęśliwie składa- mówisz ? Ciekaw jestem czy pani Choryńska też tak uważa...

Józek spochmurniał

-Ona jeszcze o tych naszych planach nie wie. Chyba trochę tylko się domyśla.

-Będziecie mieli chyba ciężką przeprawę. Szkoła straci przecież od razu matematyka i chemika a to bardzo deficytowe specjalności. Polonistę czy historyka łatwiej zastąpić. Już, gdy odchodziła w ekspresowym tempie Tereska, pani Choryńska bardzo głośno wyrzekała na ciężki los dyrektora małomiasteczkowego liceum. Pewnie przytrzyma was co najmniej do półrocza...

Józek pochmurniał coraz bardziej.

-Mam nadzieję, że pokrzyczy ale się zgodzi. To dobra kobieta. Mowy nie ma byśmy tu tkwili jeszcze pół roku!

-A czemuż to?

Józek spojrzał na mnie i uśmiechnął się trochę zakłopotany.

-No, nie wiem jak ci to wytłumaczyć... Tam, w Kolnie, tyle roboty... Matka Kamy to dzielna kobieta ale przez dziesięć lat dom był bez gospodarza. Wszystko wymaga remontu od dachu poczynając a na płocie kończąc. I ogród zaniedbany a to spory kawałek gruntu, ćwierć hektara.

-Naprawdę tak ci pilno do tych napraw i ćwierć hektarów? Nie podejrzewałem, że jesteś pracusiem...

Józek roześmiał się.

- A wiesz, że mi pilno. Pochodzę z robotnej, chłopskiej rodziny a tu całe lata kisiłem się w nieróbstwie. Bo taka dorywcza pomoc przy żniwach czy wykopkach to co innego. Trzeba do wszystkiego dorosnąć, do chęci pracy też. Kiedyś to ojciec pasem naganiał mnie do roboty a teraz to ciągle stoją mi przed oczami te dziurawe płoty i zapuszczone jabłonki. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł zabrać się do tego wszystkiego.

Przeciągnął się aż zachrzęściły stawy, jakby nie dawały mu spokoju nabrzmiewające mięśni.

-No i chciałbym by ten dom, Milki i mój, był najbardziej zadbany na ulicy. Nie martw się, to nie jest marzenie zbyt wygórowane, bo w tym Kolnie większość posesji jest strasznie zaniedbana.

Z zazdrością patrzyłem na jego optymizm i energię. Nie miałem żadnych wątpliwości, że dom będzie zadbany i że Milka będzie miała zapobiegliwego męża.

-A co masz, poza chęcią pracy i niecierpliwością? -spytałem kąśliwie. -Takie remonty kosztują a Kama to na posag w gotówce liczyć chyba nie może. Zresztą wnosi w posagu dom i ćwierć hektara...

-Co będę miał tego dokładnie nie wiem ale na remont chyba wystarczy. Mój stary jest skąpy i zapobiegliwy, przypuszczam, że sporo sobie odłożył. Przecież poza gospodarstwem pracuje jeszcze w GS-ie. A jak zobaczył przyszłą synową to zdaje się nawet o sknerstwie zapomniał.

-Tak mu się spodobała?

-Pewnie, że spodobała mu się. Ale to sprawa bardziej skomplikowana. Gdy weszliśmy do izby i ojciec rzucił na nią okiem to jakby go poraziło. Stał z otwartą gębą i gapił się na Milkę bez słowa. Aż zrobiło mi się głupio. Dopiero przy obiedzie przyznał się, że miał wrażenie iż przed nim pojawił się duch. -Nasza rodzina pochodzi spod Grodna. Z naszą wsią, Budnikami, graniczył taki nieduży mająteczek należący do rodziny Chrostowskich, Budniki- Dwór. I ponoć Kama jest podobna- ojciec twierdzi, że jak sobowtór- do niejakiej panny Zofii Chrostowskiej, którą ojciec znał. I choć wyjaśniło się, że w rodzinie Milki żadnych Chrostowskich nie ma, ojciec jest święcie przekonany, że przodkowie Kamy pochodzą z panów. Bardzo mu imponuje, że będzie miał synową wyglądającą tak z pańska. Więc najwyraźniej chce pokazać, że jego syn też nie jest z dziadów. Nie tylko obiecał, że da na remont ale nawet, że z pierwszej dostawy, którą otrzyma GS, kupi mi motocykl, dużą Jawę z przyczepą. A dotychczas nawet słyszeć o tym nie chciał. Podejrzewam, że nie tylko o pańskość chodzi. Mój stary podkochiwał się ani chybi w tej pannie Zofii Chrostowskiej.

Po raz ostatni przy tej ćwiartce pogadaliśmy sobie z Józkiem od serca. Potem już do końca roku nie było okazji. Jego szczerość i mnie sprowokowała do zwierzenia się z własnych kłopotów i wątpliwości. Mój współmieszkaniec nie bardzo mógł zrozumieć moje twórcze wątpliwości, natomiast świetnie pojął, jak to się mogło stać, że związałem się z tak nieatrakcyjną i w niczym mi nie imponującą dziewczyną jak Hela. Stwierdził, że wprawdzie realia są nieco inne ale istota rzeczy bardzo mu przypomina jego własną przygodę z wdową. I szczerze ucieszył się, że potrafiłem ten związek przerwać znacznie szybciej niż w jego przypadku. Na marginesie dowiedziałem się, że moja przygoda z Helą od dawna była tajemnicą poliszynela w szkole. -Pani Zosia na konferencji metodycznej historyków w Krasnogórze zgadała się z Danką Bylińską i ta przekazała jej tę rewelację, prawdopodobnie z odpowiednimi komentarzami. Wiadomość ta musiała szybko dotrzeć i do Kamy, pozbawiając ją jakichkolwiek złudzeń co do uczuć i zamiarów Jasia Domaniewskiego. Pewnie ułatwiło to Józkowi odnowienie związków z najlepszą i najskromniejszą wychowawczynią naszej szkoły...

Położyliśmy się spać już po północy. Józek zasnął, swoim zwyczajem, szybko i mocno, do mnie natomiast sen długo nie nadchodził. Tak, wódki było bardzo niewiele, zbyt mało by zalać robaka smutku i wątpliwości toczącego moje wnętrze. Leżąc w ciemności i słuchając spokojnego, miarowego oddechu Józka, myślałem zadziwiająco trzeźwo. I było mi coraz smutniej. Po raz kolejny utraciłem wspaniałą dziewczynę, i to jak zawsze wyłącznie ze względu na swoją głupotę, ślamazarność- i przede wszystkim, tak to chyba trzeba nazwać, używając wyświechtanego terminu, brak kośćca moralnego. Leżałem w ciemnościach, patrząc w sufit na którym widziałem teraz Kamę a po policzkach spływały mi łzy.

Gdy wreszcie zasnąłem, nie był to zdrowy, pokrzepiający sen. Jak refren powracały dziwne, koszmarne majaki. Stoję na krokwiach dachu jakiegoś budynku i odrywam łuszczące się, popękane płyty papy. Co to za dom? Może dom w Kolnie? Nie to chyba ten chlewik w Korfantowie. Tylko czemu ten dach jest taki ogromny i czemu stoję tak wysoko? Pode mną przepaść, hen, hen głęboko w dole dachy domów, drzewa, wstążka ulicy. Na dole stoi jakaś dziewczyna. Z tej wysokości jest to tylko malutka, barwna lalka. Widzę, że podnosi obie ręce i coś krzyczy- raz, drugi- ale do mnie nie dociera żaden głos. I ja krzyczę ale własnego głosu też nie słyszę- mimo, że otwieram usta i wytężam płuca aż do bólu. Figurka na dole raz jeszcze podnosi ręce a potem odwraca się powoli i znika za krzewami. Krzyczę: " nie odchodź!" ale ciągle nie słyszę własnego głosu. Podrywam się, robię krok naprzód i lecę w dół. Lecę, lecę i spadanie to nie ma końca.

Obudziłem się nad ranem zlany potem i z silnym bólem głowy. Przy śniadaniu pani Chojecka stwierdziła, że jestem blady, pokiwała trochę z naganą a trochę ze współczuciem i kazała mi wypić jakąś miksturę. "To lepsze na kaca niż zsiadłe mleko"- pocieszyła mnie. Trudno byłoby wytłumaczyć gospodyni, że mój kac tylko w niewielkim stopniu był związany z alkoholem, więc podany mi napój wypiłem bez oporu.