JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


10. Całkiem inna Kamila


Emocje z pisaniem pracy konkursowej a następnie kłopoty z Iwonką, wypełniły mi dość szczelnie czas pozalekcyjny w końcu 1957 roku. Czasem nawet musiałem zarywać kawałek nocy lub rezygnować z żalem z planowanego wyjazdu do Krasnogóry by dopracować przygotowanie lekcji na dzień następny. Natłok zajęć bywał przykry ale przynosił pobocznie i skutki pozytywne- nie pozostawiał zbyt wiele czasu na dumanie o własnych perspektywach zawodowych i życiu osobistym.

Po Nowym Roku 1958 dodatkowe obciążenia znikły i znów zacząłem przeżywać rozmaite stresy i frustracje. Miałem już prawie dwadzieścia cztery lata i z coraz większą dezaprobatą patrzyłem na swoje ciągle prowizoryczne życie, pozbawione jakichś ogniskujących myślenie o przyszłości wyznaczników. Zwyczajnie, coraz bardziej fizycznie brakowało mi kobiety ale pojawiły się i nowe akcenty. Dowiadywałem się o coraz to nowych zamążpójściach i ożenkach osób z kręgu moich uniwersyteckich znajomych- także tych najbliższych. Czasem były to informacje całkiem niespodziewane. Basia Jaroszyńska wyszła zamąż za początkującego dziennikarza sportowego, też po polonistyce- Remka Żeromskiego. Fakt ten potraktowałem jako osobistą przykrość, bo Remka po prostu fizycznie nie znosiłem. Bardzo, bardzo mi Basia- serdeczna, czuła, ciepła nie pasowała do tego niskiego, nadętego kurdupla o profilu rzymskiego senatora. Ożenił się Andrzej Czudecki- też dość dziwnie, bo ze znacznie starszą od siebie i brzydką dziennikarką. Andrzej poprzednio interesował się zawsze tylko bardzo pięknymi dziewczynami- a jego towarzyszką życia została koniec końców kobieta całkiem inna niż jego Kira czy moja Kasia w której też beznadziejnie się podkochiwał... No, Andrzeja częściowo jeszcze mogłem zrozumieć- Agnieszka była brzydka ale dowcipna, bardzo mądra i pięknie pisała, a to też może imponować. Z kręgu moich bliższych znajomych całkowicie wolna była już tylko Tereska Wiszniewska, no ale ona miała za to zaawansowaną pracę doktorską i w ogóle perspektywy olśniewające szybkiej kariery naukowej. No i miała dopiero dwadzieścia dwa lata. A ja nie miałem ani ustabilizowanego życia osobistego ani olśniewających perspektyw zawodowych. Z niechęcią zacząłem myśleć nawet o swoim rychertowskim mieszkaniu, z którego do niedawna byłem tak zadowolony. Nie, nic się nie zmieniło- łóżko było w dalszym ciągu wygodne, Józek niekrępujący się a pani Chojecka życzliwa i opiekuńcza.Trudno jednak było wiązać z pokojem sublokatorskim dla samotnych panów perspektywy założenia rodziny czy nawet poważniejszy flirt. Daremnie tłumaczyłem sobie, że te myśli o samodzielnym mieszkaniu są bardzo, ale to bardzo, na wyrost. Bo najpierw należy chyba mieć życie intymne a dopiero później martwić się o zabezpieczenie mu godziwej oprawy.

Dokuczliwe poczucie niedosytu życia osobistego, przytłumione na jakiś czas, po feriach zimowych odżyło z nową siłą. Gdy wieczorem kładłem się spać, sen przeważnie długo nie nadchodził. Przez głowę przetaczały mi się różne, przeważnie nie wesołe myśli. A nawet, jeśli nie męczyło mnie poczucie własnej niepełnosprawności, to nie dawały spać drażniące erotyczne skojarzenia- gdy choćby, nie daj Boże, przypomniałem sobie piersi Renatki, które pieściłem przez moment. I to było jeszcze gorsze. W szkole zacząłem dostrzegać coraz dotkliwiej, jeśli tak to można określić, wdzięki uczennic. I to nie tylko w klasach maturalnych. Po raz kolejny zdumiała mnie szybkość dojrzewania dziewcząt. Uczennice, które przed rokiem, na starcie klasy ósmej były jeszcze dziećmi, teraz, na półmetku klasy dziewiątej, stały się już w większości w pełni ukształtowanymi kobietkami. A co dopiero maturzystki! W te zimowe noce nie raz i nie dwa żałowałem , że nie skorzystałem z okazji do uwiedzenia Reni Zawistowskiej.

Nadwyżki czasu wolnego sprawiły, że zacząłem dość regularnie odwiedzać w internacie Kamę Brzezińską. Tak, wyłącznie Kamę, bo od półrocza pokój w internacie miał tylko jedną mieszkankę. Tereska Rejewska niespodziewanie i nadzwyczaj sprawnie wyszła za mąż. -Gdy pewnego grudniowego przedpołudnia przedstawiła nam w pokoju nauczycielskim swego narzeczonego, pomyślałem sobie, że wyroki boskie są rzeczywiście niezbadane, szczególnie w zakresie doboru partnerów w małżeństwach. Tereska, muzykalna wesoła i elokwentna, ale brzydka i budząca we mnie prawie odrazę, przywłaszczyła sobie przystojnego i w ogóle całkiem sympatycznego, chłopca, agronoma z miasta Pułtuska. I nie minęły dwa miesiące a pani Choryńska utraciła energicznego i zdolnego kierownika chóru a Kamilka stała się wyłączną mieszkanką pokoju internatowego. W pokoju tym zacząłem bywać coraz częstszym gościem. Nic w tym dziwnego. -Przecież Kama była jedyną młodą, samotną kobietą w małym krążku moich rychertowskich znajomych. Młodą, samotną a do tego ładną i miłą. Świadomość jej rozmaitych walorów docierała do mnie powoli, niejako sukcesywnie, choć Brzezińska należała do tych nielicznych nauczycieli z którymi utrzymywała dość systematyczne kontakty pozasłużbowe od początku pobytu w Rychertowie. Systematyczne- to nie znaczy ani zbyt częste ani ścisłe. Ot, wpadałem od przypadku do przypadku do jej pokoju przy okazji gry w ping-ponga, dwa czy trzy razy poszliśmy do kina, raz czy dwa na spacer nad jezioro a raz namówiłem ją nawet na spotkanie z dziennikarzami warszawskimi w Krasnogórze. Jak na półtora roku znajomości dwojga młodych ludzi, nie było więc tych kontaktów zbyt wiele i nie były one zbyt intymne.

Już przy pierwszym spotkaniu z Kamą, po pierwszym spojrzeniu na nią okiem, które widziało przecież tłumy pięknych dziewcząt, skonstatowałem, że jest to niewątpliwie bardzo ładna dziewczyna, choć trochę dziwna. -Była wysoką szczupła blondynką o chłopięcej sylwetce z dość szerokimi ramionami i niewielkim ale kształtnym biustem. Niebanalną urodę psuła jednak, jak mogła, ubiorem i prawie ostentacyjnym brakiem starań o siebie. "Platynowe", prawie białe włosy, miała zawsze przycięte prosto i dość wysoko. Odczesywała je niestarannie do tyłu odsłaniając uszy, na szczęście bardzo foremne. Na ogół nie malował też ust i paznokci a jeśli już się na to zdecydowała nie wyglądało to na zbyt fachową robotę. Nawet ja potrafiłem ocenić, że zwykle kolor szminki czy też lakieru na ogół nie pasował do jej karnacji, włosów i oczu. Ale najbardziej zdumiewał, nie tylko mnie, jej sposób ubierania. Jak rychło zorientowałem się, właściwie jedynymi je strojami wyjściowymi były dwa kostiumy, oba w szaro- beżowych odcieniach, ze spódnicami zakrywającymi kolana i żakietami o męskim kroju. W domu, w chłodniejsze dni- a w naszym klimacie jest tych chłodniejszych dni bardzo dużo- żakiet zastępował Kamili gruby, zapinany na guziki bury sweter. Stroje te podkreślały mankamenty jej urody a kryły i pomniejszały skrupulatnie pozytywy. Dyrektor Choryńska, bardzo dbająca o strój i mająca w tym zakresie niewątpliwie dobry gust, niekiedy wręcz ostentacyjnie wytykała Kamie jej kostiumy i swetry.

W początkach 1958 roku moje wizyty u Kamy stały się częstsze i dość regularne. Na ogół nie umawialiśmy się. Po prostu, gdy miałem dość lektury czy też sprawdzania zeszytów a pora nie była zbyt późna, zachodziłem do internatu. Zastać Kamilkę było łatwo, gdyż do miasta wychodziła rzadko i na krótko. Prawdopodobnie nie miała, poza gronem nauczycielskim, bliższych znajomych- choć przecież przebywała w Rychertowie dłużej niż ja. Poprzednio, u boku ruchliwej i gadatliwej Tereski, Kama wydała mi się osobą dość bezbarwną , "byłem trochę tylko ożywionym", jak mawiał o takich osobach Jaś Bester. Teraz- ze skruchą- konstatowałem, że był to osąd z gruntu fałszywy. Można było z nią pogadać o wielu sprawach a nawet pospierać się. Kamilka dużo czytała i to wcale nie bezkrytycznie. W czytanych lekturach umiała dostrzec problemy, które do mnie- polonisty bądź co bądź- nie docierały i dopiero wyartykułowane przez Kamę, prostymi, zwyczajnymi, wcale nie filologicznymi określeniami, objawiały mi się jako oczywiste, ważne i niezbędne. Ale to nie wszystko. Kama , taka nieśmiała i wyobcowana ze świata dorosłych, świetnie rozumiała się z uczniami i bardzo interesowała się ich życiem- nie tylko ich postępami w nauce i zachowaniem ale także warunkami nauki, zainteresowaniami pozaszkolnymi, uzdolnieniami i rozmaitymi problemami rozwojowymi. Nie było wątpliwości, że umie znaleźć z uczniami, także z chłopcami, wspólny język i pozyskać ich zaufanie. Ze zdumieniem przekonywałem się, że ta niby trochę dziwaczna chemiczka nagromadziła więcej i głębszych obserwacji niż ja, nawet na temat uczniów klasy dziesiątej "a", której byłem wychowawcą. Ja ograniczyłem się jako wychowawca do zebrania ankietowych, powierzchownych informacji o uczniach i ich warunkach pracy, bliżej interesowałem się uczniami tylko w wypadkach nietypowych, takich choćby jak przypadek Iwonki. Kama nie tylko z wieloma uczennicami i uczniami prowadziła indywidualne rozmowy ale także odwiedzała ich domy, o ile wyłaniały się jakieś poważne kłopoty z nauką czy wręcz przeciwnie, chciała zwrócić uwagę rodziców na jakieś specjalne uzdolnienia uczniów. Nie tylko w zakresie chemii i biologii. Zainspirowany przez Kamę, przeanalizowałem sylwetki swoich uczniów, wynotowałem tematy warte omówienia z nimi samymi czy też z ich rodzicami lub licznymi nauczycielami, opracowałem też sobie harmonogram odwiedzin domów uczniów z którymi były jakieś istotniejsze kłopoty. Gdyby nie jej przykład, nigdy by mi myśl o potrzebie czegoś takiego nie przyszła do głowy. Po spotkaniach z Kamą, odczuwałem czasami lekki posmak zazdrości ale w ogóle to obcowało mi się z nią coraz łatwiej i coraz przyjemniej. I szybko do naszych rozmów zaczęły się wkradać akcenty bardziej osobiste. Tak jakoś mimo chodem zaczęliśmy sobie nawzajem przekazywać sporo informacji o sobie, takich, jakie na ogół powierzamy tylko osobom zaufanym, z którymi coś nas bliżej łączy. Ze wstrzemięźliwych i oględnych, jak zawsze u Kamy, zwierzeń, dowiedziałem się że jej dzieciństwo i młodość nie były usłane różami. Brzezińska pochodziła z Kolna, gdzie i dotychczas mieszka cała jej najbliższa rodzina. Jej ojciec, felczer, zmarł na gruźlicę kilka miesięcy po zakończeniu wojny i cały trud wychowania czwórki dzieci, spoczął na barkach matki, urzędniczki miejscowego magistratu. Kama nie skarżyła się ale niewątpliwie wychowywała się w dość skrajnym ubóstwie. Potrafiłem sobie to wyobrazić, bo przecież i w mojej rodzinie była czwórka dzieci i tylko jedna urzędnicza pensja. Brzezińskich wspomagał spory ogród przy ich domu- tak jak budżet Domaniewskich pomnażany był przez moją matkę posługami w anińskich domach i praniem.

Kama podkreślała, że ma nadzwyczajną matkę. Pani Brzezińska potrafiła utrzymać w garści czwórkę dzieci, w tym dwóch bliźniaków o dość bujnych temperamentach. Mimo biedy "gnała" też dzieci do nauki. Kama twierdziła, że jej studia to głównie zasługa matki, która, doceniając jej osiągnięcia w liceum, nakazała córce podjęcie studiów w Wyższej Szkole Nauczycielskiej. Czemu potrzebny był nakaz? -Na pewno nie dlatego, że Kama chciała uchylić się od nauki. Po prostu była najstarsza z rodzeństwa i uważała, że jej obowiązkiem jest podjąć pracę zarobkową i tym sposobem pomóc matce. Łatwo dostrzegłem, że Kamę wciąż obciąża wręcz poczucie winy, że nie pomagała matce w dostatecznym stopniu. Oczywiście według mnie niesłusznie- ale, cóż- każdy ustala indywidualnie w swoim sumieniu poprzeczkę... Regularnie dotychczas oddawała matce znaczną część pensji, choć sytuacja materialna rodziny poprawiła się znacznie już przed dwoma laty, gdy bracia Kamy ukończyli technikum i podjęli pracę. Zawsze tylko w domu spędzała wakacje, wyjeżdżała też dość często na niedzielę do niezbyt odległego Kolna by pomóc matce. Zrozumiałem, że ubóstwo strojów i spartański tryb życia mojej koleżanki wynika w znacznej mierze z braku środków i jej zapracowania. Ale nie wyłącznie. Cóż, nie uległo wątpliwości, że tak mądra i subtelna w różnych dziedzinach dziewczyna nie ma zbyt dobrego gustu.

Zaniedbanie Kamy denerwowało mnie i w trakcie naszych coraz bardziej szczerych rozmów robiłem niejednokrotnie aluzje do jej strojów czy makijażu. Aluzje dość delikatne bo moją rozmówczynię coraz bardziej lubiłem i szanowałem. Kama słuchała lecz docinki te jakby do niej nie docierały, tak mi się w każdym razie wydawało. Aż wreszcie zbieg okoliczności ułatwił mi wyłożyć moje poglądy na temat jej urody i ubiorów w sposób bardziej dobitny. -Zbliżała się studniówka i któregoś wieczoru zgadaliśmy się z Kamą na temat tegorocznych maturzystek i maturzystów. Byliśmy zgodni co do tego, że rocznik 1958 jest bardzo dobry a nawet wyróżniający się. Nie tylko wynikami w nauce i wyjątkowo sympatycznymi stosunkami w zespołach uczniowskich obu klas maturalnych, ale i urodą dziewcząt. Jakoś tak się złożyło, że rocznik poprzedni, ten z Adasiem Zasadą, był pod tym względem całkiem przeciętny a i następny, z Iwonką Piekut, też niczym specjalnym się nie wyróżniał. Więc dlaczego los chciał, że na 22 maturzystki rychertowskie Roku Pańskiego 1958 co najmniej połowę należałoby zakwalifikować do ładnych a i zdecydowanych piękności można się było doliczyć co najmniej kilku?

-Tak- rzekła w pewnym momencie Kama- jakby z lekką nutą zazdrości- miło na te dziewczyny popatrzeć. Są nie tylko ładne i miłe, także jakoś zadbane...

Doznałem olśnienia. Jeśli ona zazdrości, to trzeba kuć żelazo póki gorące i tę zazdrość wykorzystać do celów edukacyjnych.

-O właśnie- podchwyciłem- słusznie zwróciłaś uwagę, że te podlotki- no podlotki już nieźle opierzone- potrafią się na ogół ładnie ubrać. Mimo, że nasza dyrektorka nie pozwala na żadne ekstrawagancje, te szelmy mimo to potrafią zdziałać cuda. -Jakaś dodatkowa fałda przy spódnicy, odrobina koronki przy bluzce, tylko ślad loczka- i od razu dziewczyna wygląda całkiem inaczej niż wczoraj, bardziej intrygująco.

-Nie ma wątpliwości, że patrzysz na nasze maturzystki nadzwyczaj uważnie i nie bez przyjemności! -uśmiechnęła się Kama.

-Oczywiście! -wypaliłem. -Uroda to cenny dar natury, który trzeba docenić i adorować. A obowiązkiem tego, a szczególnie tej, komu natura dar przekazała jest ozdabiać świat. Jeśli ktoś urodę otrzymał i ją psuje albo chowa pod korcem- to właściwie jest przestępcą i należałoby by go surowo karać.

-Proszę, proszę! -roześmiała się. -Mam nadzieję, że nie dorwiesz się szybko do władzy, bo nasze więzienia i bez tego specyficznego rodzaju przestępców są podobno zagęszczone, nawet po rehabilitacjach i amnestiach ostatnich lat.

-Na szczęście takich typków o masochistycznych skłonnościach, szkodzących nie tylko światu ale i sobie nie ma zbyt wielu. Na przykład w naszym otoczeniu dostrzegam tylko jeden wyraźny, oburzający przypadek...

-A mógłbyś ujawnić tego groźnego przestępcę? -zapytała po chwili ciszy niezbyt pewnym głosem Kama.

-Pewnie, że mógłbym! -rąbnąłem. -Nie trzeba go szukać zbyt daleko. To niejaka mademoiselle Camille!

Policzki Kamy pokrył krwisty rumieniec. Spojrzała na mnie spłoszonym wzrokiem i zapytała cicho:

-I czymże to, według ciebie, zawiniłam?

Zrobiło mi się trochę głupio ale jednocześnie widoczna bezbronność Kamy usposobiła mnie agresywnie. Patrzcie państwo- niby taka kulturalna, subtelna i aż nadto dorosła a w tych sprawach naiwna jak dziecko! -Więc jak w transie, trochę chyba zbyt szybko i głośno jak na istotę problemu, wyłożyłem bez ogródek co myślę o jej strojach i braku starania o siebie. O nie przystosowania stroju do sylwetki i typu urody, o prymitywiźmie makijażu, o zbrodniczym postępowaniu z tak pięknymi włosami, o...

Zachłysnąłem się nadmiarem całkiem chyba niepotrzebnych słów i wreszcie spojrzałem na Kamę. Spojrzałem i przeraziłem się. Jej niedawny rumieniec ustąpił miejsca bladości, zagryzła wargi a oczy podejrzanie błyszczały. Nie było wątpliwości- jeszcze chwila a rozpłacze się. Poczułem się podle. Bo z jakiego niby tytułu mam prawo prawić impertynencje tej ślicznej i dobrej, lepszej ode mnie pod każdym względem! -dziewczynie? Chwila dławiącej ciszy przedłużała się. Najchętniej zerwałbym się z krzesła i prysnął co prędzej z tego pokoju. Ale, cholera, właśnie tego nie wolno mi zrobić, po takiej ucieczce nie tylko straciłbym odwagę na jakiekolwiek zbliżenie do Kamy ale w ogóle nie śmiałbym spojrzeć jej w oczy. Co robić, psiakrew? Wiedziałem, że tylko jakiś nieoczekiwany krok z mojej strony, jakiś wygłup może rozładować atmosferę. Ba, ale jaki? Chwycić ją w ramiona, przytulić i przeprosić? Tak, to byłoby chyba najskuteczniejsze- ale czułem, że na to się nie zdobędę. Owszem Kamila podobała mi się, miałem też powody przypuszczać, że również ja nie jestem jej całkiem obojętny, ale ciągle przegradzała nas jakaś nieprzenikliwa dla intymnej czułości ściana. No więc co? Rozejrzałem się bezradnie po pokoju. Na regale dwie półki zajmowały książki, czarnym tytułem na grzbiecie wyróżniał się opasły tom " Chemii nieorganicznej". Dojrzałem też na półce nieduże nożyczki. O tak, już mam! -Zerwałem się chwyciłem nożyczki i podręcznik i klęknąwszy przed Kamą położyłem jej na kolanach te przedmioty.

-Coś, ty... -wyjąkała. -Po co to?

-Kamilko! Odetnij mi ucho tymi nożyczkami a potem zatłucz tym tomiskiem. Tylko nie płacz! Wiem, że jestem chamem i łobuzem i zasługuję na surową karę.

Przez chwilę jeszcze usta Kamy podejrzanie drżały ale w napełnionymi łzami oczach pojawił się cień uśmiechu.

-Wstań, Janku. Bo jeszcze ktoś wejdzie...

-Niech wchodzi! Każdemu powiem, że jestem draniem i durniem. Nie wstanę póki nie obetniesz mi ucha.

-Wstań, proszę...

-Nie wstanę bez kary! -powtórzyłem. -Odcinaj mi ucho!

-Nie dam rady- nożyczki za małe a ucho takie duże... -Z ulgą wyczułem w głosie Kamy nutki rozbawienia. Ale zrobię jednak z nożyczek użytek, obetnę ci kosmyk włosów.

Po chwili zobaczyłem w jej ręku ów kosmyk- ot ledwo kilka włosów.

-Nie wstanę! -rzekłem stanowczo. -To żadna kara, nawet nie namiastka. Jeśli nie chcesz zrobić użytku z nożyczek i boisz się uszkodzić książkę o mój twardy łeb to przynajmniej rąbnij mnie po gębie. Ale bez taryfy ulgowej i kilka razy!

Nastawiłem policzek. Po chwili odczułem leciutkie dotknięcie dłoni Kamilki. Pokręciłem głową.

-To się nie liczy... Przyłóż mi porządnie, inaczej nie wstanę!

I nie ustąpiłem, dopóki nie rozległo się dobrze słyszalne pacnięcie. Wtedy ująłem karzącą dłoń i pocałowałem. Kama zaczerwieniła się.

-Coś ty...

-Tak trzeba! Babcia Domaniewska opowiadała nam, że gdy była dzieckiem, jej ojcu, gdy ten zerżnął skórę którejś ze swoich licznych pociech, ukarany musiał dziękować za sprawiedliwą karę i całował rękę, która natrudziła się dla celów wychowawczych.

-Twoja babcia dziękowała ojcu za lanie jeszcze w XIX wieku. Dziś trochę inne czasy. A do tego ja nie jestem twoim ojcem...

-Na szczęście dla ciebie. Ale inni muszą nadrobić to, co ojciec zaniedbał. Trochę za mało łoił skórę i skutki sama odczułaś... A całowanie twojej ręki nie jest żadną przykrością, masz piękne dłonie.

Kama zaczerwieniła się jeszcze bardziej i jakby z niedowierzaniem spojrzała na swoje dłoni. Nie przesadziłem- dłonie jej były na pewno ładne: duże, silne o długich, prostych palcach zakończonych owalnymi paznokciami, równo obciętymi.

-Najpierw mnie łajesz a potem nadrabiasz komplementami...

-O, przepraszam! Łajałem tylko twoje zaniedbanie w staraniach o wyeksponowanie własnej urody. Do niczego więcej związanego z tobą nie mam zastrzeżeń, wręcz przeciwnie.

-Przyjmuję to co mówisz za dobrą monetę ... Z tymi strojami Janku chyba miałeś rację. Wiedziałam, że nie ubieram się zbyt atrakcyjnie ale nie myślałam, że jest aż tak źle, no i że potrafię coś zmienić na korzyść. Ale jeśli powiedziałeś "a" to powiedz i "b", uzupełnij słuszną krytykę rzeczowymi wnioskami i propozycjami.

-Chętnie. A od czego zacząć?

-Przede wszystkim doradź mi jak mam się ubierać na studniówkę. Sprawa jest pilna, bo pójść muszę- jestem przecież wychowawcą jednej z klas maturalnych. A do studniówki pozostało już tylko trzy tygodnie. Ale teraz przeproszę cię na chwilę i zmyję ślady łez, w tej chwili w łazience dziewcząt nie ma chyba nikogo.

Gdy po dłuższej chwili w łazience siadła przede mną z zaróżowioną po obmyciu chłodną wodą twarzą i spojrzała na mnie pytającą przyjaznymi, nie kryjącymi urazy, oczami, poczułem się mniej pewnie.

-No słucham mistrzu...

-Dobrze ci powiedzieć "słucham". Znasz mnie od ponad roku i wiesz chyba, że jestem mocny raczej w krytyce niż konstruktywnej działalności. Niewiele chyba ci doradzę...

-Jesteś znany nie tylko z krytyki, obłudniku! No, śmiało do przodu.

-No więc przede wszystkim włosy. Bardzo lubię ładne włosy, ogląd dziewczyny rozpoczynam właśnie od fryzury. Nie waż się ścinać włosów nim nie odrosną ci do połowy pleców. Dopiero wtedy można z włosami robić różne cuda, szczególnie jak ma się taki skarb jak ty. Po prostu rozpuszczać- oczywiście pięknie umyte i wyszczotkowane, fryzować na różne sposoby, splatać w jeden gruby warkocz lub w kilka cieniutkich na sposób birmański. Ładny może być nawet dobrze zaprojektowany kok a jeszcze piękniejszy luźny węzeł...

-Ho, ho! Tak się zastrzegałeś a tu już o fryzurach prawie poemat!

-Mówiłem ci, że na włosy jestem uczulony. I dlatego nie mogłem ci darować barbarzyńskiego postępowania z własnym owłosieniem. To głównie dlatego tak cię skrzyczałem...

-I zrobiłeś słusznie. Ale, gdybyś uważniej na mnie patrzył to może twój gniew byłby trochę mniejszy. Nie zauważyłeś, że prawie od kwartału nie tknęłam włosów i nie są już takie krótkie!

Pokręciła głową, bym w pełni mógł docenić jej osiągnięcie. -Rzeczywiście, włosy, które w początkach roku szkolnego ledwo zakrywały ładne uszy Kamilki, teraz zbliżały się już do ramion.

-Brawo, Kamilko! Widzisz jaki ze mnie gamoń! Ostatnio coś mnie w tobie niepokoi, myślałem sobie: "ona dziś jest jeszcze ładniejsza niż wczoraj" a nie skojarzyłem tego z włosami...

Kamila roześmiała się.

-A teraz o strojach. Czekam niecierpliwie na rady, bo z każdą chwilą studniówka bliższa!

-Tu niewiele ci pomogę. Trudno, musisz po prostu iść do dobrej krawcowej. A jeszcze wcześniej porozmawiaj z naszą dyrektorką. To wprawdzie już nie dziewczyna a dość korpulentna dama ale ubiera się dobrze. Widać, że sama ma dobry gust a także, że ma dostęp właśnie do dobrej krawcowej.

Kama pokręciła z powątpiewaniem głową.

-Ten trop chyba tylko w części może być przydatny. Choryńska ma swoją główną krawcową aż w Toruniu. Nie raz wspominała w rozmowach, że chętnie jedzie do swoich krewnych w tym mieście- tym chętniej, że przy sposobności zawsze sobie w Toruniu coś uszyje.

-Tym niemniej radzę ci jak najrychlej z nią porozmawiać. Ona cię lubi i też chyba, podobnie jak ja, trochę ubolewa że tak lekceważysz swoje opakowanie.

-Jak zwykle masz rację. Owszem wzdychała nad tym niejednokrotnie mniej lub więcej głęboko. No ale słucham dalszych rad.

-No cóż, naprawdę niewiele więcej mogę ci powiedzieć. Chyba jeszcze tylko to, że masz typ urody spokojnej, dystyngowanej, jednym słowem wysokiej klasy ...

-Przestań już...

-Nie przerywaj mi! Mówię co myślę a co o tym pomyślisz ty, to już twoja sprawa... No więc strój- jego krój, barwa, wykończenie powinny być spokojne, dyskretne. Żadnych tam falbanek, różów, kokardek, którymi lubią się ozdabiać różne słodkie jak sacharyna blondyneczki ...

-Nie lubisz słodkich blondynek? Przecież są teraz modne!

-Nie lubię. A co do strojów to mam jeszcze własną, niejako prywatną prośbę.

-Słucham...

-No wiec, gdy będziesz szykowała sobie tę suknię na bal to szarpnij się i uszyj jednocześnie sukieneczkę na lato. Takie jakie teraz są modne- krótkie, odsłaniające kolana i ramiona. Masz ładną linię ramion, pewnie i ładną skórę. Jestem wstydliwy, więc o nogach powyżej kolan nie wspomnę... Ale pod twoimi swetrami, urzędowymi marynarkami i spódniczkami trudno to wypatrzyć. No jak, spełnisz moją prośbę?

Kamilka podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Dojrzałem w jej dużych, przejrzystych, szarych oczach coś jakby nowego. Było w nich trochę wstydu ale i jakby wesoła nadzieja.

-Cóż, spróbuję...

Spojrzałem mimo woli na zegarek i przestraszyłem się. Minęła jedenasta a zgodnie z regulaminem internatu, goście u jego dorosłych mieszkańców mieli prawo przebywania tylko do godziny dziesiątej. Jeśli dostrzeże mnie pan Miechowicz to tylko uśmiechnie się, ale jeśli nie śpi jeszcze Oberdyrektor Guzek to niewątpliwie doniesie o tym pani Choryńskiej.

-A to gips! Mam nadzieję, że uda się cicho otworzyć drzwi wejściowe do internatu...

Kamilka dotknęła delikatnie mej ręki. Na moment, leciutko i zaraz cofnęła ją przestraszona, rumieniąc się jeszcze raz.

-Dziękuję ci Janku! Za rady, ale przede wszystkim za te rugi. Należały mi się!

Czy nie powinienem chwycić tej cofającej się wstydliwie ręki, pocałować a potem przyciągnąć Kamilkę przytulić i ucałować śliczną zarumienioną buzię, spłoszone ale pełne ufnej nadziei oczy? Oczywiście powinienem i bardzo na to miałem ochotę ale niewidzialna przegroda między nami istniała nadal. Była już cieniutka, prawie przejrzysta ale istniała nadal. Więc tylko musnąłem ustami przyjemnie chłodny policzek Kamy i cichutko otworzyłem drzwi.

-Śpij dobrze, Milko!

Na ulicę Roosevelta wracałem cichymi, pustymi uliczkami nocnego Rychertowa podśpiewując sobie. Ceniłem i podziwiałem Kamę już wcześniej ale, jak jest wspaniałą dziewczyną dostrzegłem w pełni dopiero dziś. Trochę naiwna, jak dziewczynka, ale ... Jakie to zachwycające! Och, jak przyjemnie byłoby- nie, nie "byłoby" tylko "będzie"! -przełamywać jej opory, być jej pierwszym przewodnikiem po krainie miłości...

Gdyby ktoś mi powiedział, że nie odwiedzę Kamy przez dwa tygodnie, że to muśnięcie ustami policzka będzie jedynym pocałunkiem jaki kiedykolwiek z nią wymienię- roześmiałbym się w głos. A jednak ...