JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


7. Diablik Renatki.


Miesiąc wakacji 1957 roku, który spędziłem w domu rodzinnym, to jeden z najbardziej gnuśnych urlopów w moim życiu. -Wstawałem późno, nie kwapiłem się do spacerów, nie usiłowałem nawiązać kontaktów z kolegami. Wylegiwałem się słuchając radia lub czytałem na placu przed domem oparty plecami o pień sosny. Ten wegetatywny tryb spędzania czasu był chyba naturalną relacją na dyscyplinę i stresy kilku ostatnich miesięcy. Ale mamę, która oczywiście nie wiedziała zbyt wiele o moich szkolnych kłopotach, apatia ta mocno niepokoiła. Usiłowała bezskutecznie nakłonić mnie bym się czymś lub kimś żywiej zainteresował. Ot choćby Henią Bukowską, siostrzenicą właścicielki drewniaka- pani Krzemińskiej, która przyjechała na urlop do ciotki z Bydgoszczy i też się nudziła- niedaleko, na parterze. Ale nawet uroki Heni, młodziutkiej, płomiennowłosej dziewczyny, zgrabnej i sympatycznie nieśmiałej, nie zdołały mnie wyrwać z wakacyjnej nieruchawości. Dlatego też, gdy przed dwudziestym sierpnia wracałem do Rychertowa, mama nie szczędziła mi rad i przestróg. Wszystkie były mądre i dobre ale cóż, zdawałem sobie sprawę, że pewnie- jak zawsze- moje wady i ułomności nie pozwolą mi ich wykorzystać.

Na Mazury ciągnęła mnie oczywiście głównie woda, bo przed wyjazdem do Anina, w czerwcu i początkach lipca, pogoda była marna i kajaka prawie nie tknąłem. Ale nie tylko woda. Po rowerowych wycieczkach z początków wakacji, na podanińskie laski, tak mi kiedyś miłe, patrzyłem nieomal z obrzydzeniem. Jakże te sosenki, brzózki i dąbki, węźlaste i pokrzywione, były szare i ubogie w zestawieniu z rychertowskimi borami i dąbrowami! I choć znowu, dla postronnych, byłem samotny, to tak naprawdę poczułem się u siebie, gdy wyniosłem z szopy stary i ciężki, ale niezawodny kajak Chojeckich.

Te kilkanaście ostatnich dni sierpnia spędziłem głównie na wodzie lub nad wodą, choć pogoda konsekwentnie do końca wakacji była nieprzychylna wodniakom. Gdy tak samotnie, powoli wiosłowałem wzdłuż brzegów dużych i małych jezior lub maszerowałem leśnymi ścieżkami, jakoś mimo woli zacząłem wybiegać myślami ku bliskim już zajęciom szkolnym. Myślałem o nich bez entuzjazmu ale i bez panicznego strachu. A nawet zaczęły mi się układać w głowie koncepcje niektórych zajęć. Tak! Ten pobyt sam na sam z przyrodą wpłynął na mnie kojąco i odświeżająco, wzmocnił siły przed dziesięciomiesięczną pedagogiczną harówką. -Mimo incydentu z Renatką, który trochę zamącił mi spokój i skierował myśli w niebezpiecznym kierunku.

Któregoś dnia, korzystając z dość ciepłej -jak na to nieszczególne lato- pogody, postanowiłem zwizytować po dłuższej przerwie Kocie Oczko. Nieopatrznie, zamiast od razu, najkrótszą trasą, skierować się do zaplanowanego celu, postanowiłem po drodze opłynąć południowy brzeg jeziora Kos. W tej części znajdowało się kąpielisko miejskie i kilka półdzikich plaż, na których spodziewałem się spotkać mimo nie najlepszej pogody kogoś z mych, niezbyt licznych jeszcze, rychertowskich znajomych. I rzeczywiście, spotkałem, choć nie były to te osoby, za którymi się rozglądałem. -Gdy podpłynąłem do pomostu kąpieliska, dostrzegłem ze zdziwieniem, że pozdrawiają mnie machnięciem rąk trzy ładne i niewątpliwie całkiem dojrzałe dziewczyny. Z pewnym trudem rozpoznałem w nich uczennice klasy maturalnej. Wydało mi się, że przez wakacje bardzo wydoroślały i wyładniały. A może było to złudzenie, bo w szkole widziałem je zawsze w prostych spódniczkach do kolan i skromnych bluzkach, które skuteczniej kryły ich kobiece uroki niż skąpe kostiumy kąpielowe. Początkowo zamierzałem też pomachać ręką dziewczynom i płynąć dalej ale rozmyśliłem się. -Taka ucieczka mogła mieć dla mnie nieprzyjemne następstwa. I dotychczas uchodziłem w szkole za odludka, podejrzanego faceta, który wyraźnie unika kobiet. Już widziałem oczami wyobraźni, jak trzy gracje z pomostu chichoczą na moich lekcjach przypominając sobie, jak to w wakacje pan profesor zmył się jak niepyszny, gdy spotkał je na plaży. Zatrzymałem więc kajak przy pomoście, tuż przed trzema parami opalonych i niewątpliwie zgrabnych- choć każda para w innym stylu- dziewczęcych nóg.

-Co tak siedzicie na tych deskach, jak kury na grzędzie? -zapytałem. -Chyba tu trochę chłodno, bo dziś wieje północny wiatr.

-A co mamy robić, panie profesorze? -odpowiedziała pytaniem na pytanie Renata Zawistowska.

-Ty radzisz się mnie co masz robić? -zdziwiłem się. -Dotychczas byłem przekonany, że czego jak czego, ale pomysłów na przyjemne spędzenie wolnego czasu masz zawsze pod dostatkiem!

-No a dziś nic mi nie przychodzi do głowy! -westchnęła. -Trochę chłodno. A zresztą nie można przecież bez przerwy siedzieć w wodzie. Już i tak jesteśmy wymoczone, jak wigilijne śledzie...

-Nawet w siatkę nie możemy pograć, bo nie ma czym ani z kim. Dziś nasz "Orzeł" gra z "Wiarusem" z Bemowa i chyba wszyscy chłopcy poszli na mecz! -dodała Ewa Masłowska.

-Siedzimy i czekamy na okazję ... -z westchnieniem postawiła kropkę nad " i" Zosia Peczyńska . -Ale chyba się nie doczekamy, dziś od rana nad jeziorem pusto i nudno, jakby już rozpoczął się rok szkolny...

-No, tak - uśmiechnąłem się- rzeczywiście niezwykle z was biedne dziewczyny. Zabrałbym was, sierotki, z sobą do kajaka ale mam tylko jedno miejsce.

-To może wylosujemy? -zawołała Renatka. I nie czekając na czyjąkolwiek zgodę zerwała się i zaczęła wyliczać " Entliczek- pętliczek ..." I już po kilku sekundach wypadło właśnie na nią.

-Panie profesorze, Renata szachruje! -zawołała oburzona Ewa. -Słowo "tego" podzieliła na dwie części i tylko dlatego wypadło na nią! To ja powinnam jechać!

Ale było już za późno na interwencję, bo Renata zbiegła po schodkach i wskoczyła do kajaka. A gdy odbiliśmy od pomostu pokazała oburzonej koleżance język.

Z trójki dziewczyn siedzących na pomoście "jak kury na grzędzie" najbardziej podobała mi się Zosia Peczyńska. -Choć niewysoka, była bardzo zgrabna a przede wszystkim miała bardzo miłą, miękką twarz ze spokojnymi, dużymi szarymi oczami. Ale niewątpliwie najpiękniejsza była Renata, którą właśnie w całej okazałości miałem przed sobą na wyciągnięcie ręki. Mogłem ją podziwiać głównie od strony nagich pleców ale i to wystarczyło, by serce zaczęło mi bić szybciej. -Płynęliśmy na południe i Renia odchyliła głowę do tyłu, by wystawić twarz na działanie słońca. Podejrzewałem, że mej pasażerce chodziło nie tylko o opaleniznę. Wiał dość silny wiatr i gdy odchylała się, jej długie włosy muskały mi twarz. Renatka uchodziła, i chyba zupełnie zasłużenie, za utalentowaną flirciarkę ale nikt jej tego specjalnie nie miał za złe, bo były to- przynajmniej dotychczas- flirty raczej niewinne i nie wywoływały żadnych ekscesów. A dzisiaj widocznie i ja miałem ugrzęznąć, jak mucha, w pajęczynie jej włosów...

Jeszcze zanim przestąpiłem progi liceum rychertowskiego postanowiłem sobie mocno nie pozwalać na żadne poufałości z uczennicami. Wymagały tego nie tylko normy moralne i nakazy pracy pedagogicznej ale także wymogi zdrowego rozsądku. Moje wcześniejsze doświadczenia wskazywały aż nadto dobitnie, że przy mojej słabej woli i braku powściągliwości, w sprzyjających warunkach postęp w intymności kontaktów z dziewczętami może mieć katastrofalne dla mnie, i nie tylko dla mnie, skutki. Koniec końców postanowienie to zrealizowałem. Bo króciutki incydent z Renatką można potraktować jako zabieg wychowawczy- aczkolwiek dość specjalnego rodzaju.

Gdy po raz któryś pasemko włosów musnęło mi twarz, odezwałem się:

-Pewnie niewygodnie ci Reniu? -A może wyjmiesz siedzenie i oprzesz się na moich nogach? To będzie lepsza pozycja do opalania się.

Odwróciła głowę i spojrzała na mnie z wyraźną sympatią.

-Ale panu będzie niewygodnie, panie profesorze. Będę pana ugniatać.

-E, nie przesadzaj. Przypuszczam, że twoja głowa nie jest jeszcze zbyt przeciążona wiedzą, więc jakoś zniosę ten ciężar!

Renatka nie potrzebowała dalszych zachęt i zajęła możliwie wygodną pozycję. Patrząc wstecz, nie mam żadnych wątpliwości, że propozycję tę podsunął mi diablik, który niewątpliwie upatrzył sobie córkę mecenasa Zawistowskiego na bardzo skuteczne narzędzie siania zamętu w męskich głowach i sercach.

Nie śpiesząc się zbytnio, dopłynąłem do wąskiej zatoczki na południowym krańcu jeziora. Za wąziutkim pasemkiem trzcin brzeg jeziora przechodził w wysokie wzgórze porosłe trawą i rzadkim sosnowym zagajnikiem, osłaniające ten kąt jeziora przed wiatrem. Było tu bardzo ciepło i zacisznie. Odłożyłem wiosło, by chwilę rozkoszować się resztką upalnego lata, które uchowało się w tej zatoczce. A że ręce nie lubią bezczynności, nawinąłem na palce kosmyk włosów Reni i jego końcem zacząłem muskać jej czoło, osłonięte powiekami oczy i usta. -Niewątpliwie również w podjęciu decyzji o odłożeniu wiosła i zajęciu się włosami dziewczyny, miał określony udział jej przyboczny diabełek.

-Och, jak przyjemnie! -westchnęła moja towarzyszka. To tak blisko a tu zupełnie inny klimat niż na pomoście. Czy czuje pan w powietrzu zapach żywicy?

Czułem. Nie tylko zapach sosny ale także ziół porastających wysoki brzeg. -Przyjemnie jej... A to szelma! Ciekawe- pomyślałem leniwie- czy przyjemnie jej mimo moich manipulacji z włosami, czy też te manipulacje wnoszą także jakiś udział do przyjemności?

Mecenas Zawistowski, ojciec Renaty, był znany w Rychertowie tyleż jako zdolny adwokat, co i potężny snob. Lubił się chwalić swoim rzekomo wielkopańskim pochodzeniem. A wyraźnie południowe rysy urody, które uparcie powtarzały się w kolejnych generacjach rodziny Zawistowskich, wiązał z mityczną hrabianką, którą miał kiedyś przywieźć sobie z Italii jeden z jego przodków. Ludzie niechętni Zawistowskiemu, a należała do nich i nasza dyrektorka, pani Choryńska, wywodząca się z bardzo dobrej, kresowej rodziny- twierdzili złośliwie, że włoska hrabianka istniała tylko w fantazjach mecenasa a wydatny nos, krucze włosy i migdałowe oczy Zawistowskich są spadkiem po ormiańskich- a być może i żydowskich- kupcach, którzy wywodzili się z Zawistowa i od tej, bardzo podłej, mieściny otrzymali, wcale nie tak dawno, piękne nazwisko. -Teraz gdy miałem tuż przed sobą wszystkie uroki Renatki, pomyślałem sobie, że wcale nie jest istotne czy ich genealogia jest bardziej czy mniej nobliwa. Istotne było to, że przodkowie przekazali jej bardzo cenne geny. Gdy tak bez przeszkód podziwiałem i analizowałem szczegóły Reninej urody, szczególnie zafrasowało mnie piękno jej skóry. -Gładkiej, bez śladów jakichś skaz i pryszczy, bez pigmentowych znamion. Piękna, złocisto- brzoskwiniowa opalenizna twarzy i ramion w miejscach zwykle osłoniętych przechodziła w szlachetny odcień kości słoniowej. Strasznie mnie korciło by tę skórę pogłaskać, choćby troszkę, choćby na ramionach, by przekonać się, czy rzeczywiście jest aż tak atłasowo gładka. -Ta chętka uświadomiła mi, że najwyższy czas, by przerwać delektowanie się urokiem dziewczyny leżącej w zasięgu moich rąk - całkiem dosłownie, bo ani chybi, przebiorę jakąś miarkę. Westchnąłem więc lekko i zacząłem odwijać z palca kosmyk włosów. Był bardzo długi więc trwało to dłuższą chwilę. Jakoś nie mogłem się zdecydować na wypuszczenie włosów z ręki. Nieprędko zdarzy się okazja- a pewnie nie zdarzy się już nigdy- by znowu je dotknąć... Jeszcze raz westchnąłem i jeszcze raz połaskotałem włosami wargi Renaty. Wargi też mnie intrygowały. Przypominały mi usta Ewy - dziewczyny Zdzicha Kowgiera- były ruchliwe, skłonne do uśmiechu, pełne i różowe- w sam raz do całowania. Ciekawe czy w pocałunkach byłyby tak nadzwyczajne, jak usta Ewy? ... Psiakrew! To jednak naprawdę najwyższy czas by wracać. Puściłem włosy. Renatka otworzyła oczy, odchyliła do tyłu głowę i spojrzała na mnie pytająco i jakby trochę z niedowierzaniem.

-Wracamy, panie profesorze? Już? Szkoda! Tak tu ciepło, cicho i spokojnie ...

Kiwnąłem głową. Cicho i ciepło? -owszem. Ale spokojnie? -jak komu ...

Tak w ogóle to wcale mi się nigdzie nie śpieszyło. Więc wiosłowałem leniwie- byle kajak posuwał się do przodu. Jeszcze przetrawiałem miłe wrażenie i odczucia związane z króciutkim postojem w cichej zatoczce. Z tego miłego nastroju wytrąciło mnie jednak rychło zachowanie mojej pasażerki. Dotychczas spokojna i rozleniwiona w słońcu teraz zaczęła się kręcić. To poprawiała coś przy staniku kostiumu kąpielowego, to zmieniała położenie głowy. Ki diabeł? Czyżby do spokoju była jej potrzebna ta moja zabawa z włosami? Nie ma wątpliwości, ta Renatka to jednak szelma! I chyba trochę zbyt swobodnie, jak na swoje siedemnaście lat, czuje się z prawie obcym i całkiem już dorosłym mężczyzną. Trochę przyćmiony długą abstynencją i różnymi kłopotami głód kobiety stawał się nie do zniesienia. I wreszcie nie wytrzymałem. Gdy po raz któryś zaczęła poprawiać coś przy biustonoszu, zaświtał mi pomysł by ją ukarać a sobie przy okazji też sprawić drobną przyjemność. Odłożyłem wiosło i głośno , beznamiętnym tonem powiedziałem:

-Niewygodnie ci, Reniu? To chyba sprawa stanika, zawiązałaś go zbyt ciasno. Pozwól , że ci poprawię. -Rozwiązałem tasiemki na jej karku, króciutką chwilę trzymałem je w ręku podziwiając na wpół odkryte piersi i zawiązałem luźniej. Potem wsunąłem na chwilę dłonie pod biustonosz i przesunąłem po sutkach. To już nie wina mojej świadomości a głupich dłoni, że zatrzymały się tam dłużej niż powinny, jakby uwięzione twardymi sęczkami brodawek. Następnie ująłem znów wiosło i powiedziałem podobnie beznamiętnym, jak poprzednio, tonem:

-Teraz lepiej, prawda?

Renata dłuższą chwilę leżała nieruchomo z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami i rozchylonymi wargami a potem mocno zacisnęła usta, poderwała się i już do końca jazdy siedziała nieruchomo, wyprostowana jak trzcina. Znów patrzyłem na jej piękne plecy, kark, różowe, nabiegłe krwią uszko prześwitujące między włosami i bardzo różne myśli cwałowały mi tabunami przez głowę. Ciekawe co zrobi moja ofiara: zachowa przygodę dla siebie czy wypaple wszystko koleżankom? Jeśli coś dotrze do papy Zawistowskiego, to pan mecenas zrobi pewnie z tego awanturę na czternaście fajerek ... A może i nie, stugębna plotka zrobiłaby przecież z tego, drobnego ostatecznie, incydentu co najmniej gwałt a to poderwałoby dobre imię dziewczyny? A może przeprosić Renię? -Przerwałem galop myśli i skoncentrowałem się na wiośle. Na pewno najrozsądniej będzie, jeśli możliwie szybko dopłyniemy do celu i wysadzę wszystkie moje kłopoty na pomost. Więc kajak pruł wodę jak ścigacz, pozostawiając za sobą długi warkocz spienionej wody a włosy nieruchomej i milczącej nadal, jak posąg, Reni znów omiatały mi twarz.

Gdy dopłynęliśmy do pomostu, posąg ożył, kiwnął mi ceremonialnie głową i z majestatyczną gracją obrażonej królewny, zaczął wstępować na schodki. Ale Renia nie dotrwała jednak w tej pozie do końca. Nim znalazła się w połowie schodów odwróciła się. I zdębiałem, bo uśmiechnęła się całkiem miło i pomachała mi ręką, a nawet wykonała gest, który bardzo przypominał przesyłanie całusa. Odetchnąłem- wyglądało na to, że wygłup ujdzie mi jednak na sucho. Rozpromieniłem się więc i ja uśmiechem i na pożegnanie podniosłem wiosło do góry. Na krótko, bo z przestrachem dostrzegłem, że Ewa zaczyna schodzić po schodach- najwyraźniej zamierza wyegzekwować skradzioną jej rzekomo przez Renię przejażdżkę. O nie! Starczy na dzisiaj! Odepchnąłem energicznie kajak od pomostu i zawołałem:

-No to cześć dziewczyny! Do zobaczenia w szkole!



***


1 września 1957 roku witałem już jako zasiedziały nauczyciel, którego nikt specjalnie nie witał i któremu- z racji młodego wieku i braku jakichkolwiek obowiązków rodzinnych- pani Choryńska przydzieliła sporo pracochłonnych obowiązków organizacyjnych związanych z początkiem roku szkolnego. Zlecenia te przyjąłem bez szemrania a nawet z pewną masochistyczną przyjemnością, gdyż odrywały mnie od różnych niespokojnych myśli. W czasie wakacji, gdy pedałowałem z Oleńką i Tolkiem leśnymi ścieżkami lub leniwie wiosłowałem po znajomych wodach, nadchodzący rok szkolny jawił mi się bez specjalnych zagrożeń. Ale gdy uświadomiłem sobie, że już jutro za godzinę, za chwilę stanę przed groźnym, stuokim potworem, który nazywa się Klasa, znów byłem bliski popłochu. Byle przeżyć ten pierwszy dzień i tydzień, znów się wciągnąć w ten codzienny kierat ...

Pierwszy tydzień przeżyłem. Nawet z nowymi uczniami, którzy rozpoczęli naukę w klasie ósmej spotkanie nie było tak straszne jak to sobie wyobrażałem. Nie brakowało mi i teraz zaskoczeń i różnych potknięć ale jednak to już było coś zupełnie innego niż zeszłoroczna gehenna. Miałem gotowe konspekty, notatki z literatury, więcej niż przed rokiem konkretnych wiadomości w głowie a przede wszystkim -bezcenne, w krwawym (niestety dosłownie) trudzie zdobyte doświadczenie dydaktyczne. Większość zeszłorocznych konspektów, szczególnie tych z pierwszych lekcji, wymagała znacznych zmian ale ich przeróbki i doskonalenie- przy świadomości, że wiem, co zrobić by lekcje były ciekawsze a dla mnie mniej męczące niż przed rokiem -to już była prawie przyjemność. Mogłem sobie pozwolić na luksus cyzelowania pytań i odpowiedzi na nie, wyszukiwania fragmentów utworów coraz to precyzyjniej przylegających do założeń programowych. Miałem więcej niż przed rokiem czasu i lepsze samopoczucie, zacząłem więc dość systematycznie sięgać do monografii pisarzy i opracowań historyczno- literackich, poszukując materiału, który mógł wzbogacić i ubarwić tok lekcji. Także i pod tym względem biblioteka nasza okazała się nadspodziewanie dobrze zaopatrzona.

Któregoś ranka w początkach października, idąc do szkoły, skonstatowałem z zaskoczeniem, przyjemnym, że- po raz pierwszy- nie boję się, że świadomość konieczności stanięcia przed klasą nie wywołuje przykrego skurczu serca, jak to było dotychczas. To odczucie ulgi, poczucie, że idę zwyczajnie do pracy a nie na ring, gdzie w każdej chwili mogę oczekiwać przykrego ciosu- a może i nokautu- nie oznaczało wcale, że polubiłem pracę nauczycielską. Co to, to nie! Myśl o codziennym kieracie ściśle określonych obowiązków, troskliwe kontrolowanie swego zachowania, świadomość, że prawie wszystko określił program szkolny i nauczycielska pragmatyka, mnie pozostawiając tylko wąski margines trochę lepszej lub trochę gorszej realizacji założonych celów- wszystko to nadal wywoływało we mnie bunt. Tak, pracy nauczycielskiej chyba nigdy nie pokocham- ale jeszcze rok- a gdy trzeba będzie to może nawet i dwa- jakoś w szkole wytrzymam. -Do czasu aż wreszcie odkryję zawód akurat dla mnie. Niestety, ciągle nie widziałem na horyzoncie niczego, co mógłbym uznać za swoje zawodowe przeznaczenie. A może w ogóle zawodu takiego nie ma, może ja- tak naprawdę- nie nadaję się do niczego?