JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


6. Dwupalca czarownica z ulicy Brzeskiej


Po zakończeniu roku szkolnego, nie śpieszyłem się zbytnio do Anina, bo i nie miałem żadnego, określonego planu spędzenia wakacji. Aż do dziesiątego lipca wałęsałem się po okolicach Rychertowa. Tym razem pogoda nie sprzyjała wodniakom, korzystałem więc z roweru, pożyczonego mi przez panią Choryńską. -Z rowerem już od kilku lat nie miałem do czynienia i teraz na nowo odkrywałem uroki jazdy na dwu kółkach. Okolice Rychertowa są wymarzonym terenem dla cyklistów- pełno tu łagodnych wzgórz z nietrudnymi podjazdami i długimi zjazdami po wąziutkich, ocienionych, asfaltowych szosach. Nie przeszkadzał cyklistom zbytnio ruch drogowy- w 1957 roku na tamtych szosach samochody były bardzo rzadkimi gośćmi a i konne furmanki mijałem rzadko.

Wycieczki rowerowe były dla mnie tym przyjemniejsze, że nieoczekiwanie znalazłem kompanów i przewodników. Byli to: Oleńka Chojecka, córka moich gospodarzy i jej chłopak- Tolek Galandys. " Chłopak" to zresztą w tym wypadku chyba zbyt mało precyzyjne określenie, właściwsze chyba byłoby staroświeckie słowo "adorator" .

Na Oleńkę aż do wakacji nie zwracałem specjalnej uwagi, choć przecież mieszkaliśmy w tym samym domu i byłem jej nauczycielem. W pierwszych dniach pobytu w domu Chojeckich intrygowało mnie jej kalectwo- Ola wyraźnie utykała i miała mocno okaleczoną lewą rękę- dłoń tej ręki posiadała tylko dwa palce. Także zarys twarzy wskazywał na jakieś urazy w dzieciństwie, gdyż nie był w pełni symetryczny. Nie koniec na tym, również jej oczy były wyraźnie różne, choć oba brązowe. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się przypadkowo, że prawe oko- to bardziej błyszczące i z nieco większą źrenicą- jest sztuczne. Kiedyś zagadnąłem mimochodem gospodynię o przyczynę okaleczenia ręki córki ale Chojecka- zwykle rozmowna i wylewna- tym razem zbyła mnie krótko: " Cóż , wojna ... " . Do kalectwa Oli przyzwyczaiłem się szybko, tym szybciej, że ani ona ani koledzy w szkole nie robili z tego żadnego problemu. Ola , choć była dziewczyną kaleką i niepokaźną, cieszyła się w klasie sympatią i dużym autorytetem. Była też bardzo dobrą uczennicą.

Tolka Galandysa, krążącego " na orbicie" mojej młodej sąsiadki, spotkałem po raz pierwszy w domu Chojeckich jeszcze jesienią. Teraz w czasie wakacji, był u nich prawie codziennym gościem. Wcale nie zrażał się tym, że starzy Chojeccy odnoszą się do niego jakby z wyraźną rezerwą a i sama Ola traktuje go trochę pobłażliwie. Cały ten układ był dla mnie zagadkowy, bo Tolek był bez żadnych wątpliwości wspaniałym chłopcem. Nie tylko przystojnym- wysokim, sprężystym, z regularną "męską" twarzą i piękną, popielatą czupryną. W parze z urodą szły u niego i inne zalety. Ukończył nasze liceum jako prymus a teraz zbliżał się do końca trudnych studiów anglistycznych- również z wynikami bardzo dobrymi. No, mogłem jeszcze zrozumieć rezerwę Chojeckich. -Ola była bardzo młoda, dopiero zdała do jedenastej klasy, i na poważne amory miała niewątpliwie jeszcze czas. Ale ona sama? -Smarkula o przeciętnej urodzie i z wojennymi pamiątkami powinna przecież uznać takiego chłopca za los wygrany na loterii, uczepić się go mocno i strzec zazdrośnie.

Tak się złożyło, że właśnie w towarzystwie tej dwójki odbyłem na przełomie czerwca i lipca, kilka pięknych, długich wypraw rowerowych. -Ola, choć taka młoda i niepozorna, była już doświadczonym fotografem, wychowanką i chlubą kółka fotograficznego w rychertowskim Powiatowym Domu Kultury. Zapytałem któregoś dnia gospodynię, kto jest autorem dużych fotogramów, które zdobią ściany sublokatorskiego pokoju. Połechtana mile moim przypuszczeniem, że wykonał je doświadczony fotograf o oku artysty, odpowiedziała z dumą, że to dzieła Oleńki i że, jeśli mnie to interesuje, to powie córce, by pokazała mi także inne swoje prace. Oczywiście bardzo mnie to interesowało i jeszcze tego samego dnia zażenowana Ola przyniosła mi kilka dużych, ciężkich pudeł po papierze fotograficznym wypełnionych swoimi dziełami. Siedziałem nad tymi fotografiami do późnego wieczora, do niektórych wracałem po kilka i kilkanaście razy. Fascynowała mnie nie egzotyka tematów- wręcz przeciwnie, Ola fotografowała przeważnie rzeczy na pozór zwyczajne. -Zwisa nadłamana gałąź wiśni, z macierzystym drzewkiem łączy ją już tylko kilka włókien łyka- a przecież gałązka ta nie chce być rzeczą martwą- rozpaczliwie chce żyć i pyszni się pępkiem wspaniałych, śnieżnobiałych kwiatów. -Po łodyżce łopucha wspina się malutka, śmieszna gąsieniczka z czarnymi oczkami i czarnymi różkami- jest bezpieczna, bo chroni ją przed wszelkim niebezpieczeństwem dach ogromnego liścia- łodyga to świat gąsieniczki, a liść to sklepienie niebieskie, oddzielające od czegoś niezbadalnego. -Pochyla się samotna trzcina- w lustrze wody rozjarzonej zachodzącym słońcem odbija się jej śmigła uroda- trzcina nie jest samotna, rozmawia ze swoim odbiciem i napawa jego urodą. Fotogramy Oli były nie tylko piękne i starannie wykonane technicznie- każdy z nich emanował dramatyzmem i wolą życia.

Gdy pożyczyłem rower od dyrektorki i pochwaliłem się Chojeckim swoim zamiarem spenetrowania okolic miasta- Ola zupełnie niespodziewanie zaproponowała mi dołączenie się do jej "wypraw fotograficznych". I w ciągu najbliższych dwóch tygodni odbyłem z dwójką moich młodszych znajomych około dziesięciu wycieczek. Były to dla mnie godziny i dni niezapomniane, zobaczyłem dzięki nim sporo zakątków, rozmaitych uroczysk i obiektów, do których nigdy pewnie sam bym nie dotarł. W czasie tych wycieczek zaprzyjaźniłem się "na zawsze" z obojgiem moich towarzyszy i głębiej wejrzałem w skomplikowane uczucia, które ich łączyły. Niezupełnie słuszne były moje pierwsze przypuszczenia, że Ola nie czuje do swego adoratora żywych uczuć. Niewątpliwie był jej sympatią ale jednak trzymała go na dystans i traktowała trochę "z góry". Obserwowałem z boku z rozbawieniem- a trochę i z zazdrością- jak ten piękny i silny mężczyzna odnosi się z czułością- ale nie pozbawioną respektu- do tej niepozornej, kalekiej dziewczyny, a właściwie to jeszcze dziewczynki.

W czasie jednej z wycieczek dowiedziałem się wreszcie szczegółów o przyczynie kalectwa mej sąsiadki. I nie tylko o kalectwie. -Siedzieliśmy wtedy na skraju starego, świerkowego boru na trawiastej polance. W to miejsce trafiliśmy nie przypadkiem. -Ola jeszcze w zeszłym roku wypatrzyła sporą polanę na skraju boru porośniętą rzadkim młodniakiem i wspaniałymi, wysokimi paprociami. A dziś, na dodatek, zainteresowała się wielkim, pstrym dzięciołem, któremu uparła się zrobić portret. Nie była to rzecz prosta, bo złośliwy ptak chował się wciąż za grubym pniem świerka. Uwieńczenie piękna tajemniczego paprotnika i figlarnego ptaka zajęło Oli ponad dwie godziny. My z Tolkiem, aby nie przeszkadzać artystce w pracy, raczyliśmy się w tym czasie jagodami obficie czerniącymi się w sąsiednim sosnowym lesie i rozmawialiśmy. Okazało się, że mamy w Warszawie sporo wspólnych znajomych. Galandys, którego w czasie studiów nie poznałem osobiście, był, jak się okazało, blisko związany z studenckim Teatrem Satyryków. Znał nieźle Andrzeja Czudeckiego, Jerzego Rewina, Erwina Kerna, Basię Jaroszyńską i kilku innych moich znajomych z kręgu "towarzystwa warszawskiego". Choć pokończyli oni już studia (niektórzy- jak choćby Rewin, nawet przed kilkoma laty) nadal byli filarami teatru, który był już placówką profesjonalną , choć nadal ściśle związaną ze środowiskiem studenckim zasilaną wciąż nowymi talentami z tego środowiska. Okazało się, że do tego narybku zalicza się i Tolek. -Żartował on, że realizatorzy programów, bardzo sobie jego, Tolka, cenią- mimo raczej miernych talentów wokalnych i aktorskich. Po prostu jego szczera, męska twarz i falista czupryna bardzo pasują do skeczów i piosenek wykpiwających pozytywnego, młodzieżowego bohatera z niedawnej a tak odległej epoki.

Mimo zaobsorbowania obgadywaniem wspólnych znajomych i ich artystycznych, zawodowych i osobistych perypetii, nie zapomnieliśmy o potrzebach oderwanej od przyziemnej rzeczywistości artystki i solidarnie nazbieraliśmy dla niej sporą torebkę jagód. Teraz Ola siadła przy nas i ze zdrowym apetytem zmęczonego, ale mającego czyste sumienie, człowieka pracy jadła jagody. W pewnej chwili zauważyła, że spojrzenie moje zatrzymało się na jej kalekiej ręce. Takie niezdrowe zainteresowanie bliźnich nie było dla niej pewnie czymś niezwykłym, bo nie zmieszała się ani nie schowała ręki. Uśmiechnęła się z lekka do mnie .

-Przypuszczam Janku, że chciałbyś dowiedzieć się, gdzie i w jakich okolicznościach zgubiłam trzy palce- a także oko i kilka innych, drobnych na szczęście, części mojego ciała?

Od kilku dni Ola zwracała się do mnie per "ty". Zmusiłem ją do tego, bo "pan profesor" nie pasował do atmosfery naszych wycieczek, a Tolek, był właściwie moim rówieśnikiem.

Zmieszałem się.

-No tak. Takie ślady wojny wywołują moje niezdrowe zainteresowanie i ze specjalnego powodu. Bo, wiesz- właściwie nie powinienem przeżyć wojny a przeżyłem i do tego właściwie nie poniosłem najmniejszego szwanku. Dwa metry od mojej głowy wybuchł granat- a mnie nawet przyzwoicie nie popękały bębenki w uszach. Bo między tym granatem a moją głową znalazła się akurat solidna cembrowina studni. O metr od mojej głowy zatrzymał się w kłodzie drzewa wielki, gorący odłamek pocisku artyleryjskiego. Seria z karabinu maszynowego nurkującego myśliwca obcięła równiutko z wiśni pod którą stałem z dziesięć gałęzi. Mógłbym wyliczyć jeszcze sporo przypadków, gdy kule mnie wyraźnie omijały, woda nie chciała przyjąć i w ogóle żaden szlag trafić. Jak to jest, że jedni giną lub odnoszą rany a inni nie? Czyżby to mój anioł stróż był tak nadzwyczajnie gorliwy?

Ola uśmiechnęła się, tym razem smętnie.

-No cóż, po prostu masz szczęście. Za to mój anioł stróż jest pewnie bardzo leniwy. Albo może w ogóle w niebie etatu dla takiego stróża dla mnie zabrakło...

I nie pytana, krótko i zwykłymi słowami, opowiedziała mi swoje wojenne dzieje- a właściwie to tylko jedno zdarzenie z końca wojny.

Chojeccy mieszkali w Warszawie- ale nie w lewobrzeżnej lecz na Pradze. Tak się zdarzyło, że dwaj bracia z rodzinami mieszkali w tym samym domu, tylko na różnych klatkach schodowych. Obie rodziny przeżyły całą wojnę- no prawie całą- bez żadnego uszczerbku. Gdy na lewym brzegu Wisły dogasało powstanie a Praga od ponad miesiąca zajęta była przez wojska radzieckie, wydawało się Chojeckim, że prywatnie to oni wojnę mają już za sobą. Ale okazało się, że to poczucie bezpieczeństwa było grubo przedwczesne. -Pewnej październikowej nocy kilka niemieckich samolotów dokonało nalotu na zgrupowanie wojsk radzieckich pod Gocławkiem. No i jeden z samolotów zrzucił bombę daleko od celu. Bóg jeden wie dlaczego. Może załoga po prostu zapomniała pozbyć się pocisku we właściwym czasie a może był wśród niej jakiś figlarz lubiący sprawiać niespodzianki... Dość, że ta właśnie bomba spadła na dom przy ulicy Brzeskiej. Jedna samotna, niewielka bomba, do tego nie burząca a rozpryskowa. A jednak zdołała przebić stropy dwóch pięter, a gdy wreszcie rozerwała się, zwaliła sufity i ściany mieszkań na parterze. Rodzice Oli i jej rodzeństwo- dwaj bracia i siostra- zginęli na miejscu. Rodzice? -Tak, bo ci dzisiejsi, chociaż tacy wspaniali, to nie są rodzeni lecz bezdzietne wujostwo. Odszukali oni Olę, nie bez trudu, dopiero w pół roku po nalocie w szpitalu w Lublinie. -Gdy wkrótce po nalocie odgrzebano rodzinę Oli, uznano, że wszyscy zginęli i także okrwawiony, stłamszony strzęp ciała, który jeszcze przed godziną był spokojnie śpiącą sześcioletnią dziewczynką, ułożono w jednym rzędzie z zabitymi. Ale ktoś dostrzegł nieznaczne drgnięcie ciała i Olę odwieziono wraz z innymi rannymi do szpitala w Mińsku Mazowieckim. Tu lekarze przez których ręce przechodziło codziennie setki zmasakrowanych na wszystkie możliwe sposoby ciał ludzkich, nie przejęli się zanadto tym przypadkiem. Gdy stwierdzili wielokrotne złamanie rąk i nóg, przebicie płuc pękniętymi żebrami i zmiażdżenie żuchwy- nie mówiąc już o tak drobnych ubytkach jak brak palców czy też wybite oko- podobno początkowo ograniczyli się tylko do prowizorycznego opatrzenia ran dziewczynki i- dla świętego spokoju- jakichś zastrzyków odkażających. Było dla nich rzeczą oczywistą , że choć ta istota kurczowo trzyma się życia, zgon nastąpi lada chwila. Ale gdy minął dzień i drugi a mała uparcie nie chciała umrzeć, zabrali się wreszcie na dobre do jej leczenia i karmienia. A po trzech tygodniach, gdy organizm dziewczynki trochę się wzmocnił, przewieziono ją, wraz z transportem rannych wymagających długotrwałego, chirurgicznego leczenia, do szpitala w Lublinie. Tu trafiła na lekarza dziwaka, który się uparł, że nawet taki przypadek kwalifikuje się do pełnej rehabilitacji. Co trzeba wyciął, złamał raz jeszcze źle zrastające się kości i złożył na nowo, jakimś cudem wyprostował na wpół zmiażdżony nos i uzupełnił braki w żuchwie. To, że wszystko to wykonał w bardzo prymitywnych wojennych warunkach i że pacjentka nie zmarła przy którejś tam kolejnej narkozie- to jeszcze jeden kolejny cud. I rzecz nie do wiary: we wrześniu 1946 roku, tylko z rocznym opóźnieniem, na własnych, chociaż niezupełnie równej długości, nogach Oleńka poszła do szkoły.

Siedzieliśmy rozleniwieni upalnym, przesyconym zapachem żywicy i parującego leśnego humusu, powietrzem.

-Oj , dziewczyno! -wykrztusiłem po dłuższym milczeniu, wypełnionym tylko buczeniem wielkiego, pasiastego trzmiela, który pracowicie, kwiatek po kwiatku zbierał nektar z jakichś dzwonków rosnących tuż przy nodze Oli. -Krzywdzisz swojego anioła- stróża. On był przy tobie, tylko się biedak zdrzemnął ze zmęczenia. I zdążył cię osłonić tylko końcami piór swych skrzydeł. Ale to wystarczyło by padające tony cegieł i belek jednak cię nie zmiażdżyły do końca. Jego szczęście, bo gdybyś zginęła, to niewątpliwie musiałby się na zawsze pożegnać z niebem. Bo już wtedy wszystkowiedzący Bóg Ojciec wyznaczył cię niewątpliwie na czołowego fotografa Polski Ludowej. I twojej śmierci na pewno by mu nie darował ...

-No, Bóg wyznaczył ją nie tylko na czołowego fotografa Polski Ludowej- mruknął Tolek patrząc na Olę pokornym, psim wzrokiem.

-Uczynił ją także narzędziem kary dla pewnego, trochę zbyt pewnego siebie, młodego obywatela tejże Polski Ludowej.

Ola zanurzyła rękę w okazałą czuprynę swej ofiary i roześmiała się.

- No, Janku, oceń sam- czy ja mogę traktować poważnie tego dryblasa? Oczywiście podoba mi się- bo i jakiej dziewczynie taki ułan by się nie spodobał? Ale trochę też go się boję. Bo przecież on jest nienormalny- i to niewątpliwie stuknięty poważnie. No bo żeby taki chłopak kręcił się uparcie przy chuchrowatej smarkuli, średnio ładnej i do tego niekompletnej? To można wytłumaczyć tylko chorobą psychiczną,.. Czyż nie mam racji?

-To można wytłumaczyć i czym innym! -z ponurą miną burknął Tolek. -Literatura angielska daje wiele przykładów na to, że każda wiedźma, nawet całkiem szpetna, potrafi sobie poradzić z dowolnym mężczyzną na którego zwróci uwagę. Potwierdza to swoją powagą nawet Szekspir. Może więc po prostu jesteś czarownicą?

-Aha- więc to właśnie ja, szpetna czarownica, upatrzyłam sobie ciebie na biedną ofiarę?! -oburzyła się Ola.

Podniosłem się, pomachałem im ręką i zanurzyłem się w gąszczu paproci. Niech sobie ta dwójka wyjaśni do końca, kto na kogo i dlaczego zwrócił uwagę. A mnie potrzebna była chwila samotności. Także i po to by jeszcze raz spróbować odpowiedzieć sobie na dręczące pytanie: z czego wynika to, że mijają lata a ja nie potrafię zakochać się tak, jak Andrzej czy Tolek- do końca, na ślepo, bez żadnego "ale?''. Cóż, pewnie jestem jeszcze mniej kompletny niż Ola -tyle, że nie fizycznie a psychicznie. A może... A może po prostu nie natrafiłem jeszcze na swoją czarownicę?