JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


13. Imprezy finałowe


Gdy zapukałem do drzwi pokoju Kamy i otworzyła mi drzwi- doznałem szoku- wcale nie w przenośnym znaczeniu tego słowa. Nie dlatego, że otwierająca mi osoba ani trochę nie przypominała dziewczyny z którą rozstałem się przed dwiema godzinami. Nie zaszokował mnie jednak ani krój sukni ani makijaż- uwagę moją przykuł materiał z którego uszyta była suknia. Nie mogło być wątpliwości, tego lejącego się połyskliwego materiału lila róż z rudymi refleksami na pewno nigdy nie zapomnę.

Kama patrzyła z wyrazem przestrachu na moją zmartwiałą twarz.

-Czy coś nie tak ...? nie podoba ci się? -wykrztusiła wreszcie,

Oprzytomniałem już nieco i usiłowałem się uśmiechnąć.

-Tu nie chodzi o to czy mi się suknia podoba czy nie... Powiedz mi skąd wzięłaś ten materiał?

-No ... po prostu kupiłam. W sklepie przy placu Nowotki.

-Sama wybrałaś czy ktoś ci doradził?

-W sklepie byłam z Choryńską. Ale wybór narzucał się sam- po prostu nie było innego materiału na suknię karnawałową. I tego pozostała już tylko resztka, sprzedawczynie mówiły, że nie wykupiono wszystkiego od razu tylko dlatego, że bardzo drogi. To import z Chin. Dyrektorka wahała się nieco ale w końcu doradziła mi bym kupiła, choć kolor jest trochę zbyt intensywny dla mnie. Zażartowała, że będzie to trochę tak jakoby perłę oprawić w bursztyn- ale co robić, jeśli dostawy srebra przed studniówką na pewno nie będzie.

Uśmiechnąłem się.

-Przepraszam cię. Po prostu ten materiał coś mi przypomina i dlatego tak osłupiałem.

-Zbladłeś i w ogóle patrzyłeś na mnie jak ducha ...

-Cóż, to stara historia... Rzeczywiście trochę z innego świata. Ale teraz pozwól, perło w bursztynie, że cię zlustruję uważnie od stóp do głów... Proszę cię, obróć się dookoła własnej osi.

Suknia niewątpliwie uszyta była dobrze i nie ukrywała a eksponowała uroki Kamy, nawet dość śmiało. Miałem rację- Kama miała nie tylko piękną linię ramion ale i bardzo piękną- czystą, alabastrowo białą skórę.

Głęboki trójkąt dekoltu rozwiewał wszelkie wątpliwości czy ta dziewczyna ma biust- już to co odsłaniało było bardzo intrygującym fragmentem. Suknia była prosta ale o eleganckiej linii. Jedyną jej ozdobą był pasek o kolorze ciemnego bursztynu zwisający z boku i rozszerzający się w rodzaj szarfy. Krajką z takiego samego materiału związane były luźno włosy Kamy. Ale nie na sukni kończyły się zaskoczenia. Niemniej zdumiał mnie makijaż. Wczorajszy Kopciuszek umalowany był niesłychanie starannie i z gustem. Dotychczas Kama malowała tylko- i to niezbyt często- usta. Tym razem miała umalowane nie tylko usta . Nieco podbarwiła oczy i podkreśliła brwi. W tej oprawie jej wielkie, szeroko rozstawione szaro- zielone oczy błyszczały naprawdę jak klejnoty. Miała też starannie oszlifowane i ładnie pomalowane paznokcie. Miałem przed sobą bardzo, bardzo piękną dziewczynę. Ale nie tylko- także prawdziwą damę.

Uśmiechnąłem się i kiwnąłem z aprobatą głową.

-Gratuluję! Możesz za chwilę wyruszyć na podbój wielkiego świata. Drogę na pewno będziesz miała wybrukowaną sercami zachwyconych panów. Sama dobrałaś kosmetyki?

Kama zaczerwieniła się.

-Oczywiście nie. Chyba wiesz, jak się na tym znam... Przedwczoraj obeszliśmy z panią Choryńską wszystkie sklepy z kosmetykami. No, nie była to zbyt długa trasa, bo jest tych sklepów u nas tylko cztery. To dyrektorka doradziła mi, co kupić. Ona też poleciła mi krawcową, pokątną , szyjącą tylko zaufanym osobom.

-Kto to?

-To starsza wdowa. Nazywa się Feldhornowa. To autochtonka. Przy mierzeniu trochę pogadałam sobie z nią. Sprawia sympatyczne wrażenie. Ja chyba też spodobałam się jej. Mówi, że przed wojną jej mąż miał duży sklep bławatny, tam gdzie teraz jest dom towarowy GS-u.

-To chyba prawda. Słyszałem od mojej gospodyni, że ten sklep rzeczywiście należał do Feldhornów. Podobno jeszcze wiele lat po wojnie przebijały przez farbę na ścianie czarne gotyckie litery na tym budynku. Dobrze szyje ta wdowa. Ale właściwie czemu pozostała w Polsce. Feldhorn to niemieckie nazwisko.

-Nie pytałam jej o to. Ale, gdy zapytałam ją skąd tak dobrze zna język polski, powiedziała mi, że pochodzi z mazurskiej rodziny, w której rozmawiano po polsku. Mówiła też, że została całkiem sama. Mąż umarł w czasie wojny, dwaj synowie zginęli na frontach. Pewnie po prostu chce dożyć w tym mieście, boi się nowego środowiska.

-Pewnie tak... Ale, jak to się stało, że dziś tak szybko upiększyłaś swoją fizjonomię? Przecież jeszcze niedawno twierdziłaś, że jesteś w tych sprawach słaba. Makijaż nie potwierdza tego- to robota fachowa, na wysokim poziomie.

Kama raz jeszcze zarumieniła się i spuściła oczy.

-Naprawdę uważasz, że zrobiłam to dobrze?

-Naprawdę.

-No to mogę się przyznać, że wczoraj ćwiczyłam uparcie przez cały wieczór. Pożyczyłam nawet duże lustro od Miechowicza, o stoi tam za szafą. Metodą prób i błędów, kierując się tylko ogólnymi wskazówkami dyrektorki. Zmarnowałam chyba połowę kosmetyków i zapaćkałam dwa ręczniki- nie wspominając już o stercie ligniny. Nic dziwnego więc, że dzisiaj szło mi już znacznie lepiej.

-To jesteś zdolną praktykantką. Jak na jeden wieczór prób- efekty są rewelacyjne. No proszę. Masz talent i do tego. Nie mam wątpliwości, że na studniówce będziesz gwiazdą wieczoru- choć wśród tegorocznych maturzystek jest kilka ślicznych dziewczyn.

-Bardzoś miły. I pewnie dlatego nie dodajesz "... i takich młodziutkich, którym żadne kosmetyki nie są potrzebne".

-Bez kompleksów, Miss. I ty, nawet bez kosmetyków, nie wyglądasz na staruszkę. Ale, ale ... Mówiłaś, że gotowa jest i druga suknia. Pokaż!

Zaaferowana Kama otworzyła szafę i wyjęła wieszaczek z sukienką letnią. Była to, zgodnie z moim życzeniem, krótka, prosta sukieneczka plażowa z blado- morskiego płócienka, odsłaniająca ramiona, kark i gors. Bardzo mi się spodobała, nie miałem wątpliwości, że właścicielce będzie w niej do twarzy, pewnie nie mniej niż w balowej.

Uśmiechnąłem się zachęcająco do stojącej z wieszakiem w ręku Kamy.

-Wiesz co, przebierz się! Bardzo jestem ciekaw jak będziesz wyglądać w tej plażówce. Chyba nie mniej atrakcyjnie jak i w tej którą masz na sobie.

-No wiesz... -Kama przełknęła ślinę. -To nie takie proste. Mam na sobie spód innej sukienki.

-E, tam- machnąłem ręką. -To zmień i "spód" albo załóż bez tego spodu. Nie obawiaj się, nie będę ciebie podglądał. Odwrócę się do okna i pogapię na życie podwórkowe. O, Guzek ciągle jeszcze naprawia taczkę! No to start. Będę w pamięci liczył do pięćdziesięciu. Doświadczonej, zasobnej w garderobę, kobiecie powinno chyba tyle czasu wystarczyć.

Odwróciłem się do okna i przez dłuższą chwilę patrzyłem na zabiegi naszego oberdyrektora piłującego jakiś detal przy taczkach. Za moimi plecami panowała jednak podejrzana cisza. Ochłonąłem trochę po wstępnym szoku i zacząłem odczuwać podniecenie na myśl co zobaczę. Wreszcie powiedziałem "no to już", odwróciłem się i spojrzałem na Kamę. Stała w dalszym ciągu na środku pokoju z sukienką w ręku. Patrzyła na mnie spłoszonym wzrokiem, pełnym zakłopotania i jakiejś dziewczęcej bezradności.

-Czemu się nie przebrałaś?

-No wiesz... Jakoś...

-Co za "jakoś"- rzuciłem ostrym tonem. -Bój się Boga dziewczyno, to śmieszne... Ile ty masz lat? piętnaście?

Kama zbladła, dostrzegłem, że wargi jej zaczynają podejrzanie drgać. No tak, nie było wątpliwości, że zachowałem się po chamsku. Ale miałem już wszystkiego dość. Czułem , że póki nie rozwikłam paskudnej sytuacji z Helą, nie mogę zaczynać z Kamą. A jeszcze nie wróciłem do siebie po sobocie i niedzieli spędzonej właśnie z tą z którą tak chcę skończyć. Wytrąciło mnie z równowagi podobieństwo sukni Kamy do Kasinej. Na dodatek czeka mnie jeszcze kilka godzin przygotowań do lekcji. Naprawdę- nic tu po mnie.

-Przepraszam cię- wybąkałem. -Wybacz mi, nie pomyślałem, że to będzie dla ciebie problem. Jestem zmęczony i stąd ten wyskok. Zaczekam na twój debiut w sukience plażowej do wiosny. No to cześć- muszę wracać do mojej lektury obowiązkowej.

Kama zrobiła krok w moją stronę.

-Proszę cię nie odchodzić. To z mojej winy wyszło tak jakoś głupio... Zaraz się przebiorę...

-Naprawdę nie mogę.

Odwróciłem się do drzwi.

-Janku ... zostań, proszę cię...

Otworzyłem drzwi i wypadłem na korytarz.

Mój wyskok związany z przebieraniem się, choć niewątpliwie dla Kamy bardzo nieprzyjemny, był zapewne incydentem błahym i pewnie jeszcze łatwo dałoby się załagodzić sytuację. Oczywiście gdybym potrafił energicznie i niezwłocznie zabrać się do naprawiania szkody. Ale zaabsorbowały mnie inne sprawy, ciągle dręczyła groza ewentualnych konsekwencji związku z Helą raz jeszcze zwyciężył bezmyślny oportunizm- i szczelina między mną a Kamą poszerzała się. A gdy uświadomiłem sobie co tracę i nie miałem już nad głową żadnych zagrożeń- okazało się, że wszelkie związane z tą nadzwyczajną dziewczyną nadzieje należą do przeszłości.



***


Impreza konkursowa w redakcji "Gazety Nauczycielskiej" była starannie przygotowana. A dla mnie szczególnie miła z uwagi na nieoczekiwany wymiar osobistego sukcesu. W zawiadomieniu podano, że przyznano mi nagrodę drugiego stopnia. Już to było ogromnym, przyjemnym zaskoczeniem. Ale dopiero w Warszawie dowiedziałem się, że nagrody pierwszego stopnia nie przyznano w ogóle a tych drugich było tylko dwie. Dopiero na następnych stopniach- nagród trzecich i wyróżnień- panował tłok. Zgłaszającym się laureatom i zaproszonym gościom wręczano przy podpisywaniu listy obecności świeżutkie, pachnące jeszcze farbą drukarską, egzemplarze "Gazety" z komunikatem o wynikach konkursu na pierwszej stronie. Ale nie tylko z komunikatem. Na tejże pierwszej stronie ujrzałem z biciem serca początek moich wspomnień. Dalszy ciąg zajmował całą stronę czwartą. Nie był to wcale koniec moich sukcesów. -Docent Łuczak prezentując wyniki konkursu, podkreślił, że mój tekst ma obok merytorycznych, także pewne walory literackie. "Opis doświadczeń, ujęty w formie krótkich, o indywidualnej dramaturgii, scenek, dobrze się czyta- lepiej niż długie, przeintelektualizowane, teksty wielu innych autorów". Ale i pochwała formy nie była ostatnim przyjemnym dla mnie akcentem pobytu w salce konferencyjnej Zarządu Głównego ZNP. Po omówieniu wyników konkursu, wręczeniu nagród i dyplomów i różnych stosownych gadkach, podano kawę i ciastka- a nawet wino- i docent zachęcił laureatów by w luźnej rozmowie podzielili się z kolegami i redaktorami swoimi ostatnimi doświadczeniami. Po tym wezwaniu zapanowała cisza, przerywana tylko szczękaniem łyżeczek, jakoś nikt się nie kwapił by być pierwszym. Jak zwykle, gdy organizatorzy nie przygotowują starannie "spontanicznych" głosów dyskusyjnych. Po kilku minutach niezręcznego milczenia zabrała wreszcie głos Marysia Kalska ze Słupska, także laureatka nagrody drugiego stopnia. Zwierzyła się, że o ile nie ma większych kłopotów z nauczaniem a nawet, jak jej się zdaje, potrafi większość uczniów zainteresować historią- to o wiele gorzej radzi sobie z obowiązkami wychowawcy klasowego, nie zawsze w porę potrafi dostrzec trudności, z którymi borykają się poszczególni uczniowie.

... I wtedy przyszło mi do głowy: " A może warto opowiedzieć o przypadku Iwonki Piekut?" Nie słuchałem już dalszego ciągu wywodów Marysi, choć mówiła interesująco, lecz w pośpiechu notowałem sobie tezy do wystąpienia. Mogłem o tym przypadku mówić z czystym sumieniem jako o sprawie pozytywnie zakończonej, bo właśnie przedwczoraj rozpromieniona Iwonka poinformowała mnie, że matka wróciła z sanatorium, czuje się dobrze i wygląda bardzo korzystnie ("Tata powiedział, że jakby odmłodniała o dziesięć lat"). Starałem się mówić krótko, tylko o faktach i podkreśliłem w zakończeniu, że moja rola była bardzo skromna, byłem tylko kamyczkiem, który uruchomił lawinę ludzkiej życzliwości. Wkład zaangażowania doktora Kuleszy, pani Zasadowej a przede wszystkim wspaniałych dziewczyn- Korbutówny i Chojeckiej- był nieporównywalnie większy niż mojego.

Po zakończeniu spotkania, pani Leonia Byrska, zastępca redaktora naczelnego "Gazety", poprosiła jeszcze na chwilę do swojego gabinetu Marysię, mnie i kilka innych osób zabierających głos w dyskusji. Poinformowała nas, że redakcja przygotowuje numer monograficzny poświęcony problemom pracy wychowawcy klasowego. Zaproponowała byśmy opisali swoje doświadczenia zasygnalizowane na spotkaniu. I tym razem zostałem niejako indywidualnie wyróżniony. "To coście powiedzieli, kolego, o tej roli kamyczka, który uruchamia lawinę- zwróciła się do mnie- jest bardzo cenne. Wychowawca powinien inicjować pomoc czy dyskusję w klasie a potem dyskretnie usuwać się na pozycję niby to neutralnego obserwatora. Młodzież bardzo nie lubi, gdy nauczyciel nachalnie pcha się ze swoją pomocą i radą- nawet najbardziej słuszną".

Do Rychertowa wracałem w nastroju bardzo optymistycznym, niemal w euforii. Paskudny rozwój sytuacji z Kamilą, zagrożenia związane z Helą- zeszły jakby na plan dalszy. Pierwszy raz osiągnąłem niewątpliwy sukces naprawdę własną pracą. Bardzo podbudował mnie krótki pobyt u rodziny w Aninie. Z dumą wręczyłem mamie trzy tysiące złotych. Był to mój wkład, rozstrzygający, do zakupu pralki. -Pralka to było już od kilku lat marzeniem mamy- do niedawna niedościgłe. W początkach 1958 roku niewiele jeszcze rodzin w Polsce dysponowało tym luksusem ale w Aninie, zamieszkałym na ogół przez ludzi bardzo zamożnych, mających różne przywileje służbowe i powiązania zagraniczne, pralki stały się już czymś dość pospolitym. Z udogodnienia tego, korzystała także Jantakowa, przyjaciółka mamy, gdyż w suterenie willi Cimoszewskich u których kobieta ta pracowała, w pomieszczeniu pralni, pralka o zagranicznym rodowodzie królowała już od dawna. Nie raz i nie dwa w czasie pobytu w domu słyszałem pełne podziwu i tęsknoty westchnienia mamy: "I pomyślcie tylko: nalejesz wody, wsypiesz trochę proszku czy też mydlanych wiórków, przekręcisz wyłącznik i czekasz spokojnie te dziesięć czy piętnaście minut by wydobyć już czyściutkie prześcieradła i poszwy. Zamiast zdzierać ręce możesz sobie posłuchać radia albo pogadać z sąsiadką". Teraz i mama, dzięki moim pieniądzom stanie się posiadaczką tego pożytecznego cudu techniki. -A przecież nie wyzbyłem się wszystkich pieniędzy- z nagrody został jeszcze tysiąc, z pensji mam odłożone półtora a w perspektywie, poza normalnymi poborami, mam jeszcze obiecane honorarium za druk pracy konkursowej. Po powrocie do Rychertowa rozejrzę się za lekkim, jasnym garniturem bo przecież wiosna niedaleko. A może kupię sobie nawet aparat fotograficzny. Oleńka obiecała przecież podkształcić mnie trochę w sztuce utrwalania rzeczywistości na kliszy!

Długą drogę powrotną do Rychertowa, wieczór i lwią część nocy, wypełniło mi nie tylko rozpamiętywanie moich sukcesów i doskonałej kondycji finansowej. Zdopingowany powodzeniem, z zapałem układałem sobie w myślach artykuł o Iwonce. Konstruktywne myśli z tym związane poprzedziła i tym razem chwila rozterki. -Czy w ogóle wypada pisać mi właśnie o tym? Po pierwsze moje zasługi są nieduże, po drugie czy nie jest to włażenie ciężkimi buciorami w czyjeś życie? Po trzecie trąbienie o własnych zasługach to zawsze rzecz trochę dwuznaczna. Przecież to co ja zrobiłem, mieści się w granicach minimum moich wychowawczych obowiązków a to co zrobiły obie Ole i doktor- daleko poza jakiekolwiek obowiązki wykracza. Kontakty z Kamilką uświadomiły mi dobitnie, że w jej dorobku jest nie jedna i nie dwie takie "Iwonki"- a ona nawet nie pomyślała, że robi cokolwiek więcej niż nakazuje jej nauczycielski obowiązek.

Ale to obiekcje i rozterki nie trwały długo. Rychło przetłumaczyłem sobie, że jeśli zmienię imię Iwonce (niech będzie ta modna Beatka) a nazwę miejscowości i nazwiska bohaterów zastąpię rozmaitymi " X" i " Z", jeśli wyeksponuję w należyty sposób zasługi dziewczyn, doktora i głównej księgowej POM-u- to rzecz będzie moralnie czysta- a może i pożyteczna. A co z samochwalstwem? -No cóż, gdyby nie było samochwalców, gdyby zaludniali świat tylko tacy skromni, utalentowaniu pracusie jak Kamilka, to chyba nie byłoby postępu. Cenne doświadczenia, nie wychodziłyby poza krąg ich wytwórców- i wraz z nimi by umierały, A może artykulik zadedykować Kamilce- " najwspanialszemu i najskromniejszemu wychowawcy" O tak- tak właśnie trzeba!