JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


16. Niespodziewana propozycja


Mniej więcej w dwa tygodnie po zakończeniu egzaminów maturalnych, rozpoczął trzydniową hospitację naszej szkoły Antoni Girwonć, zastępca Okręgowego Ośrodka Metodycznego przy krasnogórskim Kuratorium Okręgu Szkolnego. Zapowiedź tej wizyty wywołała spore zamieszanie w zespole pedagogicznym naszej szkoły. Szczególnie zaaferowane były dyrektorka i pani Zosia- nauczycielka historii. Z oczywistych powodów. -Trzydniowa wizytacja oznaczała dość dokładny przegląd pracy szkoły- a który dyrektor to lubi? Obawy budziła też osoba wizytatora. Girwonć, milkliwy Żmudzin zbliżający się już do sześćdziesiątki, cieszył się dużym poważaniem ale zapowiedź jego wizyty wzbudzała zawsze i wszędzie popłoch. Był człowiekiem niesłychanie pedantycznym i rzetelnym, absolutnie odpornym na wszelkie zabiegi mające osłabić jego uwagę lub przesłonić braki szkoły. Utrwaliła się opinia, że przyjazd dyrektora trzeba traktować jak dopust boży i nie warto wysilać się zanadto na torty, pieczyste i wymyślne kanapki. Girwonć jadał umiarkowanie i nie tracił czasu na długie rozmowy- nawet w towarzystwie najbardziej powabnych nauczycielek. Bite osiem godzin spędzał na lekcjach a bywało, że i po południami siedział nad dokumentacją pracy szkoły. Efektem jego pobytów były, nie tylko sążniste wpisy w zeszytach zaleceń, ale również- co gorsze- komentarze na kolejnych naradach i konferencjach, nie wolne od sarkastycznych a nawet kąśliwych uwag. Trudno więc by pani Choryńska, ciągle jeszcze ciężko przeżywająca dopust boży w postaci zapowiedzi dezercji Kamy i Józka, była zachwycona wizytacją. Jeszcze bardziej konkretne powody do obaw miała pani Zosia, historyczka. Girwonć był z wykształcenia także historykiem i nie było wątpliwości, że w pierwszym rzędzie będzie gościem na lekcjach właśnie pani Zosi. A ta, choć posiadała już prawie dziesięcioletni staż pracy i niedawno ukończyła zaocznie studia wyższe, nie była orłem, w naszej szkole uchodziła za bodajże najsłabszego nauczyciela. W swoich aktach personalnych miała już w arkuszu ocen z hospitacji kuratoryjnych jedną ocenę niedostateczną i kilka dostatecznych.

Pobyt zastępcy dyrektora Okręgowego Ośrodka Metodycznego w Rychertowie nie przebiegał jednak ściśle według przewidywanego scenariusza. I owszem, wizytację naszej szkoły rozpoczął od lekcji pani Zosi, czego efektem był długo wyczuwalny potem w pokoju nauczycielskim charakterystyczny zapach kropli nasercowych. Ale już następne dwie godziny, przesiedział na moich lekcjach. Nie były to na pewno najprzyjemniejsze godziny mego życia. Na twarzy Girwoncia nie odbijały się żadne żywe uczucia, nie patrzył na mnie a do tego dość często notował coś w grubym brulionie. Na szczęście byłem akurat w niezłej kondycji, a tematy lekcji nie były zbyt trudne, więc jakoś to przeżyłem bez potrzeby zażywania waleriany. Po pobycie u mnie, Girwonć oświadczył zdumionej dyrektorce, że do końca dnia nie będzie w szkole, gdyż ma do załatwienia w mieście jeszcze inne sprawy. Gdy następnego dnia do godziny dziesiątej groźny wizytator nie pojawił się w szkole, pani Choryńska zaczęła podejrzewać najgorsze. Gdy zjawił się wreszcie ani słowem nie wyjaśnił przyczyny swej absencji, lecz najspokojniej poprosił o konspekty lekcji kilku młodych nauczycieli, w tym i moje, oraz dzienniki lekcyjne. Nad tą nudną lekturą przesiedział kilka godzin, po czym raz jeszcze zjawił się na mojej lekcji, już ostatniej tego dnia. Po jej zakończeniu zaskoczył mnie propozycją wspólnego, popołudniowego spaceru nad jeziorem. -Czego chce ode mnie ten trochę śmieszny, trochę niepokojący starszy facet? -zdumiałem się. Z lekkim niepokojem stawiłem się, zgodnie z umową, o godzinie czwartej na pomoście przystani Rychertowskiego Klubu Sportowego.

W czasie pozasłużbowym, pan Antoni ujawnił całkiem inne swoje oblicze. Z humorem opowiadał mi o różnych wydarzeniach z początków swej pracy pedagogicznej rozpoczętej w Grodnie, jeszcze w końcu lat dwudziestych. Dowiedziałem się też, że następnych dziesięć lat przemieszkał i przepracował w Zahorodziu. Do tego miasta zachował, jak było to bez trudu widoczne, wielki sentyment. Wspominał swych licznych uczniów, których wojna mocno przerzedziła i rozrzuciła po całym świecie. Wspominał także swoje letnie kajakowe wędrówki po rzekach, rzeczkach i jeziorach Wileńszczyzny, Polesia i Ziemi Augustowskiej- najpierw z uczniami a potem z własnymi dziećmi, gdy trochę podrosły. Okazało się, że i teraz, mimo zbliżającej się emerytury, Girwonć wyciąga w lecie swój składak i odrywa się na tydzień lub dwa od problemów dnia codziennego.

Ani się spostrzegłem, gdy i ja zacząłem zdradzać towarzyszowi różne swoje tajemnice i doświadczenia. Opowiedziałem o pierwszym zetknięciu się z Rychertowem, które zadecydowało o wyborze miejsca pracy, o urokach Leśnego Kociołka i moich, na razie samotnych, wycieczkach kajakowych, o autochtonach, o różnych ciekawostkach dotyczących naszych uczniów. Zająknąłem się nawet o mini przygodzie z Renatką ale urwałem w pół zdania, bo uświadomiłem sobie, że jednak nie jest to temat do referowania zwierzchnikowi i to poznanemu wczoraj. -Pan Girwonć dostrzegł moje zamieszanie i uśmiechnął się jakby niewesoło.

-To nic strasznego kolego... i nic nowego. Cóż, takie zakwitające dziewczęta, to chyba najpiękniejsze co można spotkać na świecie. No i największa pokusa dla mężczyzny. Chyba nie ma młodego nauczyciela, który by przez takie kozy nie przeżywał ciężkich chwil. A zresztą ta Renatka to, prawdę powiedziawszy, dziewczyna w sam raz dla takiego chłopca jakim jest jeszcze pan. Zresztą nie tylko młodzi nauczyciele, .... Wstyd przyznać się. ale ja najtrudniejsze doświadczenie na tym polu przeszedłem, gdy miałem już pod czterdziestkę i dorastające dzieci....

Przerwał i dłuższy czas szliśmy w milczeniu. Nie wytrzymałem i zagadnąłem:

-I jak to się skończyło, panie dyrektorze?

Girwonć spojrzał na mnie i odwrócił głowę. Poczułem się głupio. Ale mój towarzysz po chwili uśmiechnął się smutno.

-Nie pyta pan jak to się zaczęło tylko jak się skończyło? Skończyło się tak, jak wiele innych rzeczy, które zaczęły się w 1939 roku. Bo z Leną to się zaczęło w czerwcu 1939 roku. No, może o tym opowiem panu kiedyś ...

Doszliśmy do wąskiego mostku przerzuconego nad rzeczułką odprowadzającą na północ wody jeziora Kos. To tu rozpoczynała się trasa wiodąca ku jeziorku Kocie Oczko. Powiedziałem o tym towarzyszowi. Girwonć wysłuchał i spojrzał na mnie poważnie, jakby z namysłem i trochę z wahaniem.

-Widzę, kolego, że zakochaliście się w Rychertowie. I w szkole czujecie się nieźle. Jakoś więc niezręcznie mi przystąpić do rzeczy. Bo ja przyjechałem głównie po to aby was wyrwać z Rychertowa... .

Spojrzałem zdumiony.

-Wyrwać z Rychertowa? Dlaczego?

-No, chcemy wam zaproponować pracę u nas, w Ośrodku ...

-W Okręgowym Ośrodku Metodycznym?

-Tak.

-Chyba pan żartuje, dyrektorze. Jaki tam ze mnie nauczyciel! Ledwo, ledwo wciągnąłem się w rytm pracy szkolnej. Więc, czy mógłbym uczyć innych? Jak bym się czuł wśród takich jak pan?

Girwonć wzruszył ramionami.

-Takich jak ja to w Ośrodku jest, na szczęście, niewielu.

-Teraz są tam przeważnie panie. I to nie tylko w wieku emerytalnym. I w tym sęk.

-Przecież w ośrodku pracują najzdolniejsi i najbardziej doświadczeni nauczyciele. Co bym w tym towarzystwie miał do roboty?

-Oczywiście, osobiste doświadczenie dydaktyczne w pracy metodycznej jest ważne. Trudno co do tego mieć wątpliwości. Ale nie mniej ważna jest umiejętność dostrzeżenia rzeczy nowych, ciekawych nietypowych a także rozmaitych zagrożeń. Nie tylko zresztą dostrzeżenia ale także wyłuskania z tkanki rzeczy zwyczajnych, odpowiedniego ich sprecyzowania i opisania. Wasze artykuły zdają się wskazywać, że posiadacie spore zadatki w tym kierunku. No a poza tym Ośrodek to nie tylko bezpośrednia działalność metodyczna. Opracowujemy pomoce metodyczne, organizujemy i nadzorujemy samokształcenie nauczycieli, wydajemy różne publikacje, prowadzimy bibliotekę i gabinet metodyczny. Wasza umiejętność i chęć do pisania mogłaby znaleźć tam różnorodne zastosowanie.

-No, tak, ale ...przypuszczam, że w Ośrodku pracowałbym w dziale, czy, jak się to nazywa...

-Sekcja.

-No, w sekcji języka polskiego. A polonistów w Krasnogórze jest wielu, pewnie co najmniej z pół setki. Sam znam kilku bardziej doświadczonych i na pewno lepszych ode mnie. Czemu nie szukacie najbliżej?

-Szukamy, ale już wam powiedziałem, chodzi nie tylko o wiedzę i doświadczenie. A poza tym: znacie w Krasnogórze polonistów czy też polonistki?

Spojrzałem na swojego rozmówcę zdumiony.

-No raczej polonistki... Ale, czy to ma jakieś znaczenie?

-Owszem, pewne znaczenie ma. Powiem panu bez ogródek o co tu chodzi. Mamy w Ośrodku nienajlepszą sytuację kadrową. Ogólnie -ale szczególnie w sekcji języka polskiego. W tym roku dwie panie, i to te rzeczywiście doświadczone, przechodzą na emeryturę. Z tych co pozostają pożytek, szczerze mówiąc, średni.

-? ? ?

-Może trochę przesadziłem- ale tylko trochę. Przyjęliśmy do Ośrodka sporo jeszcze młodych nauczycielek a te zamiast wyżywać się w pracy metodycznej i naukowej, rodzą dzieci. I całkiem przesłaniają im świat problemy rodzinne. -A, nie daj Boże, jeśli w jednym pokoju zbiorą się dwie czy trzy takie doskonałe gospodynie, kochające matki lub krytyczne żony...Ledwo im starczy czasu na sesje poświęcone kolejnym katarkom Kasi lub bólom brzuszka Mareczka!

-Czyżby pan był antyfemininistą? -roześmiałem się.

-Chyba nie. Totalna feminizacja szkolnictwa, szczególnie średniego, niesie za sobą określone niebezpieczeństwa. Dotyczy to również naszego Ośrodka. Reasumując więc, przemawia za panem i zdolność problemowego myślenia, i umiejętność pisania i ... no ...

Pan Antoni odchrząknął i uśmiechnął się trochę ironicznie.

-No również wasze przekonania polityczne i postawa moralna, póki co, nie budzą zastrzeżeń. Rozmawiałem o tym- przepraszam, ale musiałem- trochę z dyrektor Choryńską, z inspektorką, nawet z I sekretarzem Komitetu Powiatowego. Ten ostatni ubolewał, że nie zgłaszacie na razie chęci wstąpienia do partii ale określił was jako "bezpartyjnego bolszewika" ...Podobno sam towarzysz Goleniewski użył tego sformułowania.

Roześmiałem się.

Pan Antoni przerwał i spojrzał na mnie.

-Przedstawiłem wam, kolego, jedną stronę problemu: czego my się spodziewamy proponując panu pracę w Ośrodku. Teraz chcę powiedzieć, czego może pan oczekiwać w zamian. Nie jest tego zbyt wiele...

-To mniej ważne...

-Wcale nie mniej. Tu czuje się pan dobrze, wciągnął się pan do pracy. Przenosząc się gdzie indziej podejmuje pan jednak pewne ryzyko. Powinien więc pan też wiedzieć, co może zyskać. No więc bezpośrednio na poborach nie zyska pan wiele. Wprawdzie pracownik metodyczny otrzymuje specjalny dodatek, nawet spory, ale z kolei wielu szeregowych nauczycieli uczy w godzinach nadliczbowych i uzyskuje z tego tytułu nawet więcej. Pana wymiar lekcji też przecież przekracza pensum o 4 godziny. Nauczyciele otrzymują też skromne dodatki za wychowawstwo i inne. Więc prawie to się wyrównuje. Ważnym plusem jest luźniejszy niż w szkole reżym pracy. Koleżanki, te od Kasieniek i Mareczków, nagminnie nadużywają tego przywileju. Ale dla kogoś, kto myśli o pracy naukowej czy publicystycznej- to rzecz cenna. Podobnie jak nieporównywalnie szersze niż w pracy nauczycielskiej, szczególnie na prowincji, pole do obserwacji i zbierania materiałów. Nie mówię już o tym, że dla wielu ludzi- chyba nawet zdecydowanej większości -w ogóle duże miasto ma dziwny urok.

-Dla mnie nie. Mogłem pozostać w Warszawie. Pewnie moje ambicje i horyzonty są właśnie na skalę Rychertowa.

-Ja też nie przepadam za metropoliami. Zaraz po wojnie jeden z moich byłych uczniów kusił mnie nawet nowo powstałym Uniwersytetem Łódzkim. Ale cóż, czułem, że nie mam zadatków na naukowca z prawdziwego zdarzenia. Bardzo mi się spodobała Krasnagóra, gdzie trafiło wielu Zacharodzian. I chyba pan też polubił to miasto. To już nie grajdołek ale i nie żaden kamienny moloch. Ze śródmieścia do najbliższego lasu pół godziny nieśpiesznego spaceru a z wieży Ratusza można dostrzec sześć jezior.

-Naprawdę?

Pan Girwonć roześmiał się.

-Nie wierzy mi pan? To prawda. Sam liczyłem. I to takich prawdziwych jezior- bezodpływowych stawów, nawet sporych, nie brałem pod uwagę. No i jest jeszcze jeden materialny argument, chyba najpoważniejszy... Dyrektor Jaśkowski upoważnił mnie do oświadczenia, że może pan liczyć w bliskiej perspektywie na samodzielne mieszkanie, może nawet z nowego budownictwa.

Milczałem usiłując zebrać myśli. Tak to był argument ...

Wszyscy niemal moi krasnogórscy znajomi, początkujący nauczyciele, zresztą nie tylko krasnogórscy, mieszkali w internatach, w jakichś klitkach przy szkołach w pokojach sublokatorskich bez żadnych "wygód". I to czasem już ładne kilka lat. -Ot choćby Krysia Dębowska. Ma męża i trzyletnie dziecko. Ostatnio otrzymała pierwsze w życiu mieszkanie. Nie, nie z nowego budownictwa, -mały pokoik z piecem węglowym i dwupalnikową kuchenką gazową, przymocowaną do ściany. I jest taka szczęśliwa...

-No... ale czy ja mogę... -wybąkałem.

-Może pan liczyć na to. Nasz dyrektor to człowiek poważny i ustosunkowany. Więc, jeśli obiecuje to można być pewnym. Chyba, żeby stało się coś nadzwyczajnego.

-Nie to miałem na myśli.. . No, czy ja mogę przyjąć takie mieszkanie? Jestem samotny a tam pewnie na każde mieszkanie czeka z dziesięciu kandydatów z rodzinami i to bardziej zasłużonych ode mnie.

Pan Antoni położył mi rękę na ramieniu.

-To dobrze, że ma pan i takie wątpliwości. Cóż, przy podziale mieszkań nie można brać pod uwagę tylko sytuacji poszczególnych ludzi. Nie wszystkim musi się to podobać ale jednak trzeba część mieszkań rezerwować dla potrzebnych specjalistów. A nie każdy specjalista musi mieć zaraz żonę, czworo dzieci i chorą teściową.

Z tej puli, dla specjalistów, otrzyma pan mieszkanie. Jeśli pan zrezygnuje, żadna potrzebująca rodzina z Krasnogóry na tym nie zyska. Mam na liście jeszcze dwóch kandydatów, obu z terenu i do Krasnogóry przeniesie się wtedy zamiast pana , któryś z nich.

-Jest jeszcze jeden problem ... Pani Choryńska. Czy pan dyrektor już z nią o tej sprawie rozmawiał?

-Jeszcze nie. Aby nie wprowadzać niepotrzebnego zamieszania postanowiłem najpierw sprawę wyjaśnić z panem.

-Ona chyba zemdlałaby, gdybym jej oświadczył, że odchodzę. W styczniu straciła nauczycielkę śpiewu, z końcem tego roku ubywa matematyk i chemiczka- a Kama Brzezińska to, kto wie czy nie najlepsza nauczycielka w liceum. Więc, gdyby miał odejść jeszcze polonista ...

-Kama Brzezińska ...Czy to ta "najlepsza i najskromniejsza", której zadedykował pan swój artykuł?

-Tak, to ta.

-Tak się akurat składa, że strata polonisty będzie dla waszej dyrektorki pewnie łatwiejsza do strawienia niż matematyka i chemiczki.

Spojrzałem na mego rozmówcę strapiony i szczerze dotknięty tak bezceremonialną aluzją.

-No, tak ... Oczywiście... Wiem, że oni są lepszymi nauczycielami. Przecież sam mówiłem...

Girwonć roześmiał się.

-Proszę się nie obrażać. Nie o to chodzi. Będzie jej łatwiej przeżyć pana odejście niż tamtej dwójki wcale nie dlatego, że ich bardziej ceni. Po prostu na ich miejsce nie ma, na razie, zamienników a na pańskie tak, i to zdaje się dobrego kandydata.

-Naprawdę?

-Tak, w tym roku kończy polonistykę w Warszawie jakaś panna z Rychertowa. Nazywa się Listkowska. Tak się szczęśliwie dla mnie i Choryńskiej, a może i dla pana, składa, że z jakiś względów rodzinnych Listkowska chce koniecznie wrócić do Rychertowa nawet na niepełny etat. Może poznał ją pan w czasie studiów? To podobno przeciętna studentka i bardzo miła dziewczyna.

-Nie, akurat nikogo o takim nazwisku nie kojarzę ze swymi znajomymi. Tak, rzeczywiście. Przypomniałem sobie, że dyrektorka wspominała kiedyś, że jakaś Ania podejmie pracę w szkole podstawowej a i u nas, przejmie te kilka godzin, które realizowała dotychczas pani Zbylutowa. Bo ta już kategorycznie zapowiedziała, że nie będzie u nas pracować. Jest ciężko chora.

-No widzi pan... Ta Ania bardzo się waszej dyrektorce podoba, martwiła się nawet, że taka polonistka trafi pewnie do podstawówki. Więc łatwiej przełknie nawet odejście tak wybitnego publicysty jak pan. -No to, jak? Chyba obgadaliśmy już wyczerpująco temat a i pora kolacji się zbliża. Zdecyduje się pan?

-Na razie to mam zamęt w głowie...

-Niech się pan dobrze zastanowi. I weźmie pod uwagę wszystkie aspekty, bo sprawa jest poważna. Tylko, że czasu na namysł nie ma zbyt wiele. Jaśkowski zobowiązał mnie, bym do końca maja sprawę zatrudnienia u nas nowych pracowników załatwił. Więc, jeśli nie zdecyduje się pan do jutra, to proszę koniecznie o informację telefoniczną- nie później jednak niż do końca tygodnia.

Z tym rozstaliśmy się. Ale jeszcze tego samego dnia- a właściwie to jeszcze nim doszedłem do domu Chojeckich, postanowiłem, że ofertę przyjmę. Nowe pociągało a poza tym... Ileż to razy zdawałem sobie aż nadto dobrze sprawę z tego, że naprawdę dobrym nauczycielem- to znaczy takim, który żyje problemami swych uczniów i pracy w szkole nie zamieni na żadną inną- nigdy zapewne nie będę. Jednocześnie potrafię dość bystro oceniać zjawiska i wychwytywać rzeczy nowe, nietypowe- więc może rzeczywiście sprawdzę się jako "metodysta"? Nie miałem też na pewno żadnych szans na szybkie otrzymanie w Rychertowie samodzielnego mieszkania a tym bardziej mieszkania przyzwoitego. A przecież chyba, psiakrew, znajdę wreszcie kiedyś dziewczynę "na zawsze" i założę rodzinę. Tak, wszystko przemawiało za tym, że powinienem propozycję przyjąć. Ale jednocześnie coś się we mnie buntowało przeciw tej decyzji. -Czy ja naprawdę nigdy nie znajdę na świecie stałego azylu? Czy do końca życia będę musiał co kilka lat wyrywać te wątłe korzonki koleżeństwa, przyjaźni, zaufania, które zaczynają wzrastać w jakąś glebę? W Rychertowie mieszkam krótko, niespełna dwa lata, ale czuję się tu bardziej swój i zadomowiony niż w Warszawie po latach czterech. Mam tu ... no może nie przyjaciół ... ale dobrych znajomych, na których w różnych sytuacjach mogę liczyć. Chojeckich i panią Choryńską, Zasadową i doktora Kostrzewę, Korbutów, nawet tego trochę postrzelonego Wieśka. I ci młodzi... No, tak, ferajna z Klubu Siedmiu Ambitnych rozpierzchnie się po świecie, nie będzie też już Kamili i Józka... Ale ciągłe rozstania z młodzieżą, z którą zaczynają nas łączyć nici zrozumienia i sympatii- to zwyczajny przecież los nauczyciela. Zresztą nie tylko nauczyciela, przecież i rodzice muszą się rozstawać z rozpoczynającymi samodzielne życie dziećmi. Polubiłem nie tylko rychertowskich ludzi, nawet tych milkliwych autochtonów. Polubiłem Rychertowo w ogóle- jego jeziora, wzgórza, czerwone dachy domków, lasy. I ono jakby mnie polubiło... A jak mnie przyjmie Krasnagóra?

Takie i im podobne rozterki towarzyszyły mi aż do podjęcia pracy w Ośrodku i trochę zatruły mi wakacje. O dziwo, były w czasie urlopu o wiele bardziej dokuczliwe niż w ostatnich tygodniach pracy w Rychertowie. Może dlatego, że tamten okres był szczelnie wypełniony intensywną pracą i różnymi, żywo zaprzątającymi moją uwagę, wydarzeniami. Różne to były wydarzenia- przyjemne i smutne, błahe i ważne- ale w sumie wszystkie przyczyniły się do tego, że na swoje kłopoty i rozterki musiałem spojrzeć jakby z boku, z dystansem. Uzmysłowiłem sobie, że w świetle problemów innych osób, nawet własnych uczniów, moje kłopoty są jeszcze ciągle problemami wieku dorastania a nie prawdziwymi dramatami życia ludzi dorosłych.

Pewnego dnia, mniej więcej dwa tygodnie przed zakończeniem roku szkolnego, gdy po lekcjach wszedłem do pokoju nauczycielskiego, wywołała mnie pani Choryńska.

-Chcę panu, panie Janku, przedstawić kogoś, uprzedziła z miną świadczącą o tym, że będzie to dla mnie potężna niespodzianka. I była.

Gdy przekroczyłem próg dyrektorskiego gabinetu, z krzesła poderwała się szczupła dziewczyna, z długimi, prostymi, opadającymi na ramiona włosami. Stanąłem jak wryty. Spojrzenia moje i dyrektorskiego gościa spotkały się i ... wybuchnęliśmy oboje śmiechem.

Dyrektorka spojrzała na nas skonfudowana.

-Widzę, że się dobrze znacie a żadne z was nic mi o tym nie pisnęło! -powiedziała z wyrzutem.

-1648! -wypaliłem i znowu wybuchnęliśmy śmiechem.

Mocno i serdecznie uścisnąłem drobną, wąską dłoń przybyłej.

-To skomplikowana sprawa, pani dyrektor- zwróciłem się do pani Choryńskiej. -Oficjalnie rzecz biorąc, to ja tej panny naprawdę nie znam. Nikt mi jej nie przedstawił, po raz pierwszy dziś uścisnąłem jej dłoń. I tylko domyślam się, że to Ania Listkowska, która przejmie mój twardy stołek.

-No ja za to jestem całkowicie pewna, że to kolega Jan Domaniewski- uśmiechnęła się Ania. -Bo i któż na polonistyce nie znał kolegi Domaniewskiego! Ale rzeczywiście nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. A ściślej- prawie nigdy...

-Coraz mniej rozumiem! -pokręciła głową już z uśmiechem dyrektorka.

Więc trzeba było wyjaśnić, jak to się stało, że właściwie to się nie znamy a jednocześnie znamy się a nawet łączy nas niewątpliwie nitka sympatii.

Oczywiście Anię musiałem spotkać już w początkach jej pobytu na polonistyce, gdy ja rozpoczynałem trzeci rok studiów. Bo przecież oboje mieliśmy większość zajęć w tym samym gmachu. Ale przez dłuższy czas jej osoba, drobna i niezbyt hałaśliwa, jakoś nie wyodrębniała się w mej świadomości z kilkusetosobowego tłumu początkujących lub zaawansowanych polonistów. Jako indywiduum dostrzegłem ją dopiero po roku, w okolicznościach niezupełnie konwencjonalnych.

Pewnego dnia w czerwcu 1955 roku staliśmy z Zygmuntem Walińskim przed Biblioteką Uniwersytecką, gdzie w pogodne dni gromadził się zawsze spory, rozgadany tłumek. Zygmunt rozpoczynał pisanie pracy magisterskiej na temat związany z "Trylogią" Henryka Sienkiewicza i rozmawialiśmy właśnie o fundamentalnych różnicach w poglądach historyków polskich na powstanie kozackie. W pewnym momencie, pewnym siebie głosem i bardzo głośno, co mi się w rozmowach zdarza dość często, z uwagi na nienajlepszy słuch, rzekłem: "...w 1647 roku, gdy wybuchło powstanie Chmielnickiego".

-Chyba w 1648... -przerwał mi Zygmunt.

-Nie, w 1647 - powtórzyłem uparcie, choć powinienem mieć świadomość, że pamięć do dat i w ogóle liczb na pewno nie jest najmocniejszą stroną mego intelektu.

-Niestety, kolego, jednak 1648 ! -odezwał się niespodziewanie z boku kpiący, dziewczęcy głosik.

Odwróciłem się niezadowolony i niechętnie spojrzałem na impertynentkę. Ale zaraz uśmiechnąłem się. Bo buzia erudytki była tak miła, ozdobiona swawolnym ale przyjaznym, wcale nie złośliwym uśmiechem, że trudno było gniewać się na jej właścicielkę. Od razu uświadomiłem sobie, że tę dziewczynę przecież widuję często i zdziwiłem się, że nie zwróciłem na nią dotychczas większej uwagi. Chyba tylko dlatego, że nie przyjrzałem się jej bliżej. Bo największym urokiem tej niewielkiej osóbki była jej twarz. Nie dlatego by była specjalnie piękna. Po prostu buzia i duże orzechowe oczy dziewczyny wprost emanowały żywą inteligencją, optymizmem i życzliwym stosunkiem do wszystkiego i wszystkich. W blasku tego spojrzenia i uśmiechu całkiem nieważne stawały się detale. Nawet zbyt wydłużony owal twarzy i spora szparka między przednimi górnymi ząbkami nabierały uroku.

Wtedy, przy wejściu do Biblioteki Uniwersyteckiej nie nawiązaliśmy bliższego kontaktu i już nigdy w czasie mego pobytu na Uniwersytecie nie zamieniliśmy z sobą słowa. Ale mijając się na ulicy czy też w budynku Zakładu Polonistyki zawsze uśmiechaliśmy się do siebie. A teraz, gdy los zetknął nas ze sobą nieoczekiwanie w dyrektorskim gabinecie, odczuliśmy oboje, że jesteśmy starymi i dobrymi znajomymi. Stało się więc oczywiste, że musimy spotkać się poza szkołą nie tylko po to by obgadać bliższe problemy nauki języka polskiego w rychertowskim liceum i życie polonistyczne stolicy.

Umówiliśmy się na następny dzień, na popołudnie, w domu państwa Listkowskich. Widok Ani i perspektywa spotkania z nią, wpłynęła na mnie dziwnie orzeźwiająco i dopingująco. Po obiedzie zabrałem się raźno, pogwizdując, do sporządzenia dla mojej następczyni notatki wskazującej na uczniów wymagających specjalnej uwagi nauczyciela, z uwagi na wybitne zdolności lub też specjalne zainteresowania. Zrobiłem również listę uczniów zdolnych a mających bardzo trudne warunki nauki- z rodzin pijackich czy też mieszkających w bardzo trudnych warunkach. Był to efekt wieczorów spędzonych z Kamą- w ślad za nią spróbowałem zorganizować grupę uczniów przygotowujących się po południu do lekcji w pomieszczeniach szkolnych. Następnego dnia po obiedzie, z tą samą notatką i cienkim niebieskim zeszytem w kieszeni oraz wielkim pękiem łososiowych piwonii, najpiękniejszych jakie dotychczas widziałem, które właśnie zaczęły rozkwitać w ogrodzie moich gospodarzy, zastukałem do drzwi domu Listkowskich. Zajmowali oni niewielki ale bardzo ładny domek na zachodnim stoku Góry Parkowej, bardzo blisko liceum. I domek i otaczający go ogród były jednak dość zaniedbane. Przyczyny tego zapuszczenia stały się dla mnie oczywiste, gdy poznałem rodziców Ani. Byli oni, jak na wiek córki, już bardzo starzy. Dotychczas tylko oni mieszkali w tym domu, gdyż, jak dowiedziałem się później, jedyna siostra Anki, znacznie od niej starsza, mieszkała ze swoją rodziną od dawna w Gdańsku. Dwaj synowie Listkowskich zginęli w czasie wojny- jeden w Powstaniu Warszawskim a drugi w jakiejś akcji partyzanckiej. W trakcie rozmowy, z rozmaitych półsłówek i aluzji zorientowałem się, że to właśnie głównie konieczność opieki nad rodzicami skłoniła moją znajomą do powrotu do Rychertowa. Choć osobiście miała ważne powody by pozostać w Warszawie.

Siedziałem w domu Listkowskich do późnego wieczora. Tematów wartych obgadania wyłaniało się mnóstwo- zupełnie jak byśmy musieli nadrobić tę roczną lukę, gdy już właściwie znaliśmy się, spotykaliśmy się niemal codziennie a nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Ledwo znalazło się trochę czasu, by przekazać następczyni moją obszerną "notatkę" i dodać do niej słowny komentarz. Wśród "spraw" przekazanych Ance, niewątpliwie najważniejszą i najtrudniejszą była sprawa Iwonki Piekut.

Skąd znowu sprawa Iwonki? Przecież na tym odcinku wszystko układało się pomyślnie. Matka czuła się dobrze i póki co dolegliwości nie wracały. Dziewczyna otrzymała na świadectwie ukończenia dziesiątej klasy bardzo przyzwoite oceny, co było zasługą i jej i jej rychertowskich przyjaciółek, które do końca roku szkolnego nie zerwały z Piekutami kontaktów. Perspektywy ukończenia przez Iwonkę liceum nie były więc niczym zagrożone a moja pupilka była mniej mizerna niż przed rokiem i prawie z dnia na dzień, jak to bywa z 16-latkami, przekształciła się z wymizerowanego Kopciuszka w całkiem ładną pannę. Więc jakie zagrożenia? Zagrożenia i nowe problemy pojawiły się z innej strony.

Na kilka dni przed spotkaniem z Anką, Iwonka podeszła do mnie po lekcji, gdy już nikogo nie było w klasie i czerwieniąc się wręczyła mi niewielką ale nieoczekiwanie ciężką paczkę.

-Panie profesorze, to od rodziców. Proszę nie odmawiać, tyle przecież panu zawdzięczamy...

Zrobiło mi się tyleż przyjemnie co i głupio. -Czy to łapówka? Nonsens, przecież łapówki wręcza się aby coś uzyskać a Piekutowie niczego ode mnie oczekiwać nie mogą. Ta paczka jest wyrazem szczerej wdzięczności- tylko czy ja naprawdę na to zasługuje? Spojrzałem na stojącą z paczką w ręku dziewczynę i na widok jej zmieszania i zawstydzenia, wszystkie moje skrupuły stajały. Jeśli tego upominku nie przyjmę, sprawię niewątpliwie Piekutom- a Iwonce w szczególności- dotkliwą przykrość. Uśmiechnąłem się więc, przytuliłem dziewczynę, pocałowałem ją w policzek i rzekłem:

-Podziękuj pięknie rodzicom. I powiedz, że czuję się trochę zaskoczony i zawstydzony, bo inni zrobili dla twojej mamy więcej niż ja. Ale na myśl o tym, co jest w środku, już teraz cieknie mi ślinka !Więc nie mogę się oprzeć pokusie zawłaszczenia paczki.

Domyślałem się co jest w paczce. Już podczas lekcji polskiego wyczułem w powietrzu lekki zapach wędzonki a teraz, gdy trzymałem paczkę w ręku, zapach stał się jeszcze wyraźniejszy. Nie było wątpliwości, że w środku znajdowała się dobrze uwędzona kiełbasa lub szynka a także chyba wódka, bo odczuwałem przez papier kształt butelki.

Na widok mego uśmiechu twarz Iwonki jakby odtajała. Nie odchodziła jednak a w jej oczach dojrzałem wahanie.

-Podziękuj rodzicom- powtórzyłem raz jeszcze- i powiedz im, że jeśli mi się uda to wpadnę do was w czasie wakacji.

-Rodzice właśnie zobowiązali mnie bym pana zaprosiła, ale w zdenerwowaniu zapomniałam o tym. Bo ja ... poza tym ... -Iwonka przełknęła ślinę- ja mam do pana profesora jeszcze prywatną prośbę.

Uśmiechnąłem się, jak tylko umiałem najbardziej zachęcająco.

-No ja, panie profesorze, czasem coś sobie zapisuję. Dla siebie. Pewnie to głupie, ale tak sobie pomyślałam, że gdyby pan to przejrzał ... No, bo kto ...

W starannie zapakowanej paczce znalazłem dwa spore pęta cienkiej, podsuszonej wędzonej kiełbasy i duży, co najmniej trzy kilogramowy, kawał marynowanej i uwędzonej szynki. A także dwa sznury suszonych borowików i butelkę żubrówki. Zastanawiałem się co zrobić z tak nieoczekiwanie uzyskanymi skarbami. No, z wódką nie będzie większych kłopotów. Na alkohol miałem spore zapotrzebowanie, trzeba będzie przecież pożegnać się z "ciałem pedagogicznym", a z Józkiem i gospodarzami tez należało osobno zalać kieliszkiem wódki gorycz rozstania. Grzyby zawiozę mamie. Ale co zrobić z wędlinami? Sam tego nie zjem a do zakończenia roku szkolnego i mego wyjazdu do Anina chyba nie wytrwają- przecież czerwiec jest wyjątkowo upalny...

Problem pomogła mi rozwiązać, jak już nieraz bywało, doświadczona i praktyczna pani Helena. -Obejrzała wędliny, powąchała, odkroiła plasterek szynki, posmakowała i stwierdziła:

-Ma pan szczęście. To bardzo dobrze przygotowana szynka. Niedługo musi pan, chyba do spółki z Józkiem i panią Kamilką, pożegnać się z naszą szkołą. Tak się składa że właśnie dziś, gdy pan poszedł do Anuśki Listkowskiej, zaszedł do nas pan Józek i radził się w tej sprawie. Nawet dogadał się z mężem, który zna kierownika wędzarni społemowskiej, że zarezerwuje na tę uroczystość kilka wędzonych węgorzy i trochę sielawy. Pan ma świetną wędlinę i wódkę, to dokupcie jeszcze butelkę czy dwie i kłopot z głowy. Bo ciasto ma przygotować w internatowej kuchni pani Brzezińska. Sałaty i rzodkiewek wystarczy z naszego ogrodu. Teraz dostać dobrą kiełbasę niełatwo- że nie wspomnę już o szynce- tak, że ta paczka spadła panu jak z nieba. A jeśli coś zostanie, bo jest tego sporo, powieszę nad kuchnią by jeszcze podschła. Może wtedy czekać na zjedzenie i rok.

Po kolacji zostałem w pokoju, jak zwykle, sam. Józek i teraz, zgodnie ze starą tradycją, przepadał na całe wieczory a dwa czy trzy razy zdarzyło się, że wrócił dopiero rankiem. Tyle, że teraz wiedziałem, gdzie przebywa, i z kim ... Wyjąłem więc z teczki zeszyty z ostatnią klasówką w klasie ósmej i postanowiłem ją sprawdzić. Przy okazji przypomniałem sobie i o brulionie Iwonki. Ciekawe, co ta mała pisze? -Chyba nie pamiętnik, przecież pamiętników nie pokazuje się na ogół nauczycielom. Pewnie będą to wiersze, ten rodzaj twórczości najbardziej przystaje do siedemnastu lat mojej pisareczki. W każdym razie będzie to chyba przyjemniejsza lektura niż wypociny 8-klasistów. Więc niech chińskie wieczne pióro napełnione czerwonym atramentem trochę zaczeka. -Okazało się, że pióro przeznaczone do podkreślania błędów i stawiania stopni, musiało czekać aż do następnego wieczora. Nie przeczytałem również ani jednego artykułu, choć przyniosłem sobie od pani Basi cały plik czasopism. Cały wieczór, aż do późnego, jak zwykle, powrotu Józka, przesiedziałem nad zeszytem Iwonki, wypełnionym jej drobnym ale wyraźnym pismem. Nie odrywając się przeczytałem do końca czterdzieści siedem ponumerowanych stroniczek i rozpocząłem lekturę na nowo. Dopiero, gdy po raz drugi doczytałem do końca, spróbowałem uporządkować swoje myśli. Co to jest? Na pewno nie pamiętnik, bo niewiele tu prostych odniesień do konkretnych wydarzeń i osobistych przeżyć. Nawet jeśli konkrety pojawiają się to tylko w dalekim tle, jako hasło wywoławcze do stawiania pytań i snucia refleksji. Nie ma tu też fikcji literackiej. Więc co to jest u diabła? -Po prostu myśli ... Po prostu ? -Dużo w tych pytaniach i refleksjach naiwności, ale mój Boże... Jestem od autorki tych myśli starszy o siedem lat, słuchałem bardzo wybitnych profesorów, przeczytałem całą bibliotekę książek, w tym również trochę mądrych, no i na własnej skórze doświadczyłem już tego i owego od życia. A jakże wielu z tych myśli, które dziś odczytałem z brulionu Iwonki, nie przetrawiłem dotychczas w swej świadomości do końca, tkwiły tylko gdzieś na dnie duszy jak głuche, podskórne nadzieje, lęki, wątpliwości.

Anka zauważyła, że o Iwonce mówię więcej i cieplej niż o innych Małgosiach, Jasiach i Krysiach wymagających bacznej uwagi nowej nauczycielki. Uśmiechnęła się.

-Ejże, profesorku! Czy ty przypadkiem nie podkochujesz się w tej panience?

-Tym razem nie zgadłaś. Zresztą sama zobaczysz- Iwona to indywidualność ale żadna piękność. Nasze tegoroczne maturzystki to co innego- w towarzystwie co drugiej żywiej bije mi serce. Ale mówiąc poważnie...Nie wiem co z tej dziewczyny wyrośnie- pisarz, filozof czy po prostu zwykły, mądry, obdarzony duszą i sercem człowiek. Ale chyba nie powinna zostać w Karniewie. To na pewno gleba nie dla niej. A jest to groźba realna, bo rodzice uważają, że matura dla dziewczyny to i tak bardzo dużo nauki. Podobno już ugadują pracę dla córki w biurze PGR-u. Sygnalizowała mi o tym Ola Korbut, która była w Karniewie ostatnio. Planuję wpaść do Piekutów pod koniec wakacji. Ale do matury Iwonki jeszcze cały rok i dużo w tym czasie może się zdarzyć. Tak, że ty będziesz musiała jej pilnować ... Gdy przejrzysz ten zeszyt, na pewno uznasz, że warto.

-Spróbuję... -powiedziała Anka poważnie, bez uśmiechu.