JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


9. Sprawa Iwonki Piekut


Po wysłaniu pracy na konkurs znów wróciły zwyczajne dni. Wydawało mi się, że aż do świąt Bożego Narodzenia nic już nadzwyczajnego się nie wydarzy. A jednak czekała mnie jeszcze jedna próba- i to trudna.

Szczera wypowiedź Iwonki na pierwszej mojej lekcji w Liceum zwróciła moją uwagę na tę uczennicę i wzbudziła sympatię. Ale mimo to ponad rok tkwiła ona na peryferiach moich zainteresowań. Nie wystawia to pozytywnego świadectwa mnie jako nauczycielowi. Bo przecież z wyroku Opatrzności i pani dyrektor Choryńskiej stałem się wychowawcą klasy XA, której uczennicą była Iwonka. Jaki tam ze mnie był opiekun w tych pierwszych miesiącach!- Przytłoczony własnymi zagrożeniami i troskami nie byłem w stanie dojrzeć problemów poszczególnych uczniów. Ot choćby Iwonki. A przecież docierały do mnie strzępki informacji świadczące o jej ciężkiej sytuacji rodzinnej a obniżające się postępy w nauce powinny zaniepokoić wychowawcę. Owszem, przychodziło mi kilkakrotnie na myśl, że powinienem porozmawiać z Iwonką, ale mijał dzień za dniem, za dniami tygodnie, miesiące, a nie zrealizowałem tego zamierzenia.

Trwało to do listopada 1957 roku.

Pewnego dnia, po zakończeniu lekcji w klasie dziesiątej A, Iwonka podeszła do mnie i poprosiła o chwilę rozmowy. Już chciałem palnąć: "No, co tam nowego, słucham"- ale w porę spojrzałem na twarz dziewczyny i powstrzymałem się. Iwona była blada, z podkrążonymi oczami. Pojąłem, że chodzi o coś poważniejszego, czego nie należy załatwiać w przelocie, na korytarzu pełnym gwaru. Pokój nauczycielski też był zajęty, zaprowadziłem więc Iwonkę do gabinetu dyrektorki. Pani Choryńska dbała o szkołę, lubiła o wszystkim wiedzieć i decydować ale na ogół nie przesiadywała w gabinecie, jeśli nie było to konieczne, a w czasie swej nieobecności w szkole pozwalała nauczycielom wykorzystywać to pomieszczenie na indywidualne rozmowy z uczniami.

Spojrzałem na dziewczynę. Z trudem przełykała ślinę i nie mogła się zdecydować na rozpoczęcie rozmowy. Uśmiechnąłem się zachęcająco.

-Słucham. Co chcesz mi powiedzieć?

Iwonka spuściła oczy, jeszcze raz przełknęła ślinę i powiedziała cicho:

-Ja ... ja proszę pana ... ja, panie profesorze muszę przerwać naukę w szkole...

Zastygłem. Wprawdzie nie raz i nie dwa mijając ją na korytarzu lub widząc w klasie pomyślałem sobie, że wygląda bardzo mizernie. Doszło do mnie też, że ze zdrowiem jej matki znowu kiepsko. Ale jakoś ciągle zwlekałem i aż do dziś nie porozmawiałem z nią, nie zainteresowałem się głębiej jej sytuacją. I co teraz począć?

-Jak to przerwać naukę? -wybąkałem. -Chyba żartujesz ...

-Muszę proszę pana. Ja już nie mogę...

Z przerażeniem dostrzegłem, że dziewczyna zaczyna płakać... Był to pierwszy taki wypadek w mojej praktyce nauczycielskiej, jeśli nie liczyć łez związanych z czyimś rozbitym nosem.

-No, uspokój się. Powiedz mi dokładnie o co chodzi.

-Mama czuje się coraz gorzej... Właściwie to już zupełnie nie chodzi... i w ogóle ...

-Co w ogóle?

-No, w domu, u nas. Niedobrze... Ja już nie mogę... Rodzice też chcą bym przerwała naukę ...

-Nie dociągniesz do matury?

Iwonka zdecydowanie potrząsnęła głową.

- Proszę pana! To przecież półtora roku! Ja chcę od zaraz.

-Co znaczy od "od zaraz"?

-No... jutro już nie przyjdę...

Trochę już oprzytomniałem i zacząłem intensywnie myśleć. Zrozumiałem, że dziewczyna jest krańcowo wyczerpana psychicznie i jakiekolwiek perswazje niewiele dadzą. Jedyne co teraz mogę zrobić to trochę ją uspokoić a potem zastanowię się, co można w tej sprawie zaradzić.

Położyłem rękę na chłodnej, spoconej dłoni dziewczynki.

-Wiesz co zrobimy? Dziś jest czwartek ... Pozostań w domu w piątek i w sobotę. Jakoś usprawiedliwię ci nieobecność. A w niedzielę zajrzę do waszego domu i porozmawiam z rodzicami...

Iwona potrząsnęła głową.

-Dziękuję panie profesorze- ale nie trzeba. To nic nie da. Nie ma wyjścia...

Uścisnąłem mocno jej dłoń i uśmiechnąłem się dziarsko.

-Nie myśl tak! Z każdej sytuacji jest podobno wyjście. Tyle tylko, że nie zawsze proste i oczywiste. Najważniejsze- nie poddawać się!

Iwonka usiłowała też uśmiechnąć się.

-To nic nie da, panie profesorze. Straci pan tylko czas...

- O, to niewielka strata! -machnąłem ręką. -Czasu mam przeważnie aż za dużo, szczególnie w niedzielę. A w Karniewie jeszcze nie byłem.

Palnąłem, że pojadę do Karniewa- więc trzeba było jechać. Ale im bliżej było do niedzielnego ranka, tym niechętniej myślałem o tej konieczności. Radziłem się kilku osób w szkole ale te rozmowy niewiele mi dały. -Nasza dyrektorka uważnie wysłuchała mojej relacji, westchnęła ze współczuciem i stwierdziła: "Cóż właściwie my, szkoła, możemy Iwonce, a tym bardziej Piekutom, pomóc?". Józek wręcz mnie zdenerwował. Nie bardzo pojmował o co mi właściwie chodzi. Szkoła przecież nic nie ma do kłopotów rodzinnych uczniów- a poza tym ta Piekutówna jest z matematyki bardzo słaba. Żywe zainteresowanie losem Iwonki wykazała tylko Kamila, nauczycielka biologii i chemii, zadeklarowała nawet chęć pomocy pozalekcyjnej Iwonce w nauce. Ale i ona nie widziała sposobu na zasadnicze trudności. Niespokojny i zdesperowany zajrzałem w sobotę do Chojeckiej. I okazało się, że zrobiłem dobrze. Gospodyni, gdy wysłuchała całej historii, westchnęła ciężko.

-Biedna dziewczyna! Mówi pan, że bardzo zdolna i wątła? A tam troje drobnego rodzeństwa, chora matka... Mój Boże, ona się zaharuje na śmierć. Gdyby przynajmniej dociągnęła do półrocza, to potem, kiedyś, byłoby jej łatwiej zrobić maturę zaocznie...

Uchwyciłem się tej ostatniej myśli pani Chojeckiej. Tak! Gdyby udało się nakłonić Piekutów na naukę córki chociaż do półrocza! Iwona miałaby zaliczony kolejny okres nauki a poza tym do półrocza kawał czasu, prawie dwa miesiące- może w tym czasie coś się wyklaruje...

Mimo wszystko do Karniewa jechałem w bardzo pesymistycznym nastroju. Zawsze panicznie bałem się kontaktów z nieznanymi ludźmi. Źle więc spałem w nocy i gdy wsiadłem do autobusu byłem już całkowicie pewien, że niczego nie zdołam załatwić. Nastrój zwątpienia jeszcze się pogłębił, gdy wysiadłem na przystanku. W dni świąteczne tylko dwukrotnie w ciągu dnia można było wyjechać z tej miejscowości do Rychertowa. Byłem więc uwięziony w tej dziurze na ponad 5 godzin. Poza tym od rana siąpił drobniutki ale zimny deszcz a do osiedla PGR- owskiego było dość daleko. Póki szedłem szosą było jeszcze jako tako ale spory kawałek trzeba było przejść także szutrową, rozjeżdżoną przez traktory, drogą. Nim doszedłem do celu, miałem zupełnie rozmokłe i zabłocone pantofle.

Piekutów zastałem w komplecie w kuchni, która, jak to zwykle we wsiach bywa, stanowiła centrum życia rodzinnego. Pierwszy rzut oka od progu jeszcze pogłębił moje zdenerwowanie. Iwona patrzyła na mnie wystraszona, po dwóch dniach "wypoczynku" wyglądała jeszcze mizerniej i miała zaczerwienione oczy, niewątpliwie i dziś płakała. W kącie na łóżku dostrzegłem otyłą kobietę a stojący pośrodku kuchni wysoki mężczyzna w kufajce i czapce na głowie obrzucił mnie nieprzyjaznym spojrzeniem. Niczego więcej na razie nie dostrzegłem, bo okulary zaszły mi momentalnie mgłą. -Z uczuciem upokorzenia i bezradności, które może w pełni pojąć tylko "okularnik", wykrztusiłem swoje nazwisko i, stojąc ciągle przy progu z mokrym beretem w ręku powiedziałem, że chciałbym porozmawiać o nauce Iwonki.

-A o czym tu gadać? -usłyszałem podniesiony, zaczepny głos Piekuta. -Chyba Iwona wszystko panu wytłumaczyła, no nie? Musi być w domu i tyle!

Iwonka podsunęła mi krzesło. Usiadłem i przetarłem szkła końcem szalika. No, przynajmniej przestałem być ślepy..."O czym tu gadać?" -dźwięczało mi w głowie retoryczne pytanie gospodarza. Bez przekonania zacząłem mówić o tym jaka to Iwonka zdolna, że powinna się uczyć. Po kilku zdaniach Piekut przerwał mi wpół słowa:

-I po co nam pan to mówi? Sami wiemy, że niegłupia. Dlatego posłaliśmy ją do liceum, choć najstarsza i powinna matce pomagać. Ale co teraz mamy począć? Widzi pan chyba, że babę mam do niczego... -niechętnie wskazał na żonę. -A dziewczyna już nie daje rady. Czy pan tego nie rozumie? Iwona jest mizerna i nie może bez końca tyrać od świtu do północy...

Zapanowało niezręczne milczenie. Po dłuższej chwili raz jeszcze zebrałem siły i znów zacząłem zachęcać Piekutów, by pozwolili Iwonce uczyć się choćby tylko do półrocza. Powtórzyłem wszystkie argumenty pani Chojeckiej i dodałem, że postaramy się w szkole zorganizować jej jakąś pomoc w nauce.

Piekut znowu machnął ręką.

-Gadanie! Psu na budę przyda się taka pomoc! W nauce! Przecież Iwona niegłupia i sama by się nauczyła wszystkiego, gdyby tylko miała czas i siły. Jak przedtem...

-A może, Franuś, zastanówmy się... -wtrąciła się po raz pierwszy Piekutowa.

-A nad czym tu się zastanawiać? -Przerwał jej ostro mąż. -Do końca półrocza jeszcze dwa miesiące, do tego zima. Dzieciaki trzeba przypilnować i opatrzyć, nagotować jedzenia, napalić, wyprać, nakarmić świnie i kury... I bez szkoły trudno będzie Iwonce za wszystkim nadążyć!

-Przecież trochę pomagam... -znów wtrąciła się Piekutowa.

-Pomagasz? Śmiechu warte! -warknął Piekut. -Lepiej byś, matka, nie otwierała gęby. Tylko żreć i beczeć potrafisz!

Miałem dość. Popatrzyłem na zaciętą, zdeterminowaną twarz Piekuta i wiedziałem, że nic tu więcej nie zdziałam. Pod oknem przycupnęła spłakana Iwonka, na łóżku pochlipywała gospodyni, na kozetce w kącie przysiadły rządkiem wystraszone dzieci- dwie całkiem małe dziewczynki i chyba dziesięcioletni chłopak- rodzeństwo mojej uczennicy. Spojrzałem w okno, w dalszym ciągu mżył deszcz i nic nie wskazywało, że pogoda może się poprawić. Ale trudno, już lepiej moknąć niż siedzieć w tej izbie...

-To ja już pójdę... Przepraszam za najście. Proszę, zastanówcie się państwo jeszcze...

Nikt się nie odezwał. Dopiero, gdy ująłem klamkę, dzwoniącą ciszę przerwał zawstydzony, ponaglający głos gospodyni:

-Franek! Rusz się! Zatrzymaj pana profesora!

Piekut podskoczył i przytrzymał drzwi.

-Niech pan zostanie! Jak tak iść na deszcz... Do autobusu jeszcze tyle czasu.

-Może jednak pójdę sobie... -bąknąłem. -Przeszkadzam państwu.

Obejrzę sobie przy okazji kościół we wsi, to niedaleko...

-Mowy nie ma! Co by ludzie o nas powiedzieli... A kościół niebogaty, nie ma tam nic do oglądania, prawie gołe ściany. To dawna kircha luterska.

Odciągnął mnie od drzwi. Incydent z próbą odejścia nieoczekiwanie rozładował napięcie. Piekut ściągnął ze mnie mokry płaszcz i powiesił przy piecu, gospodyni krzyknęła na Iwonkę by zaparzyła herbatę. Atmosfera stała się zupełnie inna, wszyscy byli mili, prawie serdeczni. Najwyraźniej wstydzili się zachowania przy powitaniu i starali się jak mogli zatrzeć przykre wspomnienie. Nim odjechałem do Rychertowa po obfitym obiedzie, poznałem w detalach historię i wszystkie kłopoty rodziny Piekutów.

Wypadek gospodyni- skomplikowane złamanie nogi i uszkodzenie biodra- był dla Piekutów tym większym nieszczęściem, że nie mieli oni w pobliżu żadnej rodziny od której mogliby oczekiwać pomocy. Do Karniewa przenieśli się przed pięciu laty spod Płocka, gdzie Piekut pracował również w pegeerze. Tamto gospodarstwo było nieduże i biedne, położone na marnych glebach. Nie można tam było przyzwoicie zarobić ani myśleć o jakimś awansie, choć, chłop miał smykałkę do różnych rzeczy. Ale nie to nawet było najgorsze. -Piekutowie mieszkali w jednej izbie z małą kuchenką, w starych, zagrzybionych i pełnych gryzoni czworakach. Więc, gdy urodziło im się drugie dziecko, pomyśleli, że trzeba szukać szczęścia gdzie indziej. Do wielkiego miasta, na Śląsk czy do Nowej Huty, jakoś strach im było jechać, więc posłuchali starego znajomego, który po wojnie osiedlił się na gospodarstwie koło Rychertowa i przenieśli się na Mazury. I nie pożałowali. -Otrzymali tutaj dwa pokoje z kuchnią w solidnym, murowanym budynku, chlewik, sporą działkę ziemi. W Karniewie, jak i wszędzie na Ziemiach Odzyskanych, nie było w tym czasie w PGR- ach nadmiaru robotników a już szczególnie solidnych i fachowych. Piekut, umiejący się obchodzić z krowami i mający prawo jazdy na traktorze, niedługo pracował jako zwykły robotnik. Już po kwartale awansował na brygadzistę i zarabiał nieźle. Oczywiście w pierwszych latach, wśród obcych, Wilniuków i Mazurów, było im trochę dziwnie, ale przyzwyczaili się. Więc żyło im się całkiem dobrze aż do tego nieszczęsnego wypadku w czerwcu zeszłego roku. Wszystko się zawaliło z dnia na dzień a na pomoc rodziny nie bardzo można było liczyć. Rodzice Piekuta już nie żyją a brat sam ma kupę dzieci. Matka Piekutowej, i owszem, jest jeszcze nie tak stara i chętna do roboty ale nie bardzo może się ruszyć, bo musi pomagać rodzinie młodszej córki. Ta również dorobiła się trójki dzieci i siedzi na rodzinnym gospodarstwie. Nie jest ono duże, cztery hektary, ale mąż pracuje w fabryce w Płocku i obrządek gospodarski spoczywa głównie na kobietach. Po wypadku matka przyjechała i była u Piekutów ponad miesiąc- ale to i wszystko. Po powrocie ze szpitala, Piekutowa czuła się nienajgorzej i z tego wynikło nowe nieszczęście. Zabrała się ostro do prac domowych, do obrządku i sforsowała połamane kości. Szybko pojawiły się obrzmienia i ostre bóle. Już kilka razy Piekut zawoził traktorem żonę do lekarza. Otrzymywała pigułki, maści, doktor zalecał masaże- ale przede wszystkim zabronił noszenia ciężarów i w ogóle forsownych prac. Trochę to wszystko pomagało ale na krótko, bo Piekutowa, gdy czuła się trochę lepiej znów łapała się za robotę. I wszystko zaczynało się od nowa. A ostatnio jest już całkiem źle, kobieta właściwie nie może się ruszyć z izby. Zorientowałem się też, że choroba przynosi i poboczne kłopoty. Unieruchomiona Piekutowa zaczęła tyć, zbrzydła i to pogłębiało jej desperację. Wiedziała przecież, że w brygadzie męża pracują prawie same kobiety, w tym i ładne, łapczywe na chłopów, dziewczyny. Przygnieciony nieszczęściem Piekut, coraz częściej zaglądał też do kieliszka.

Rozstałem się z rodziną Iwonki przyjaźnie. Zmuszono mnie bym zjadł obiad i wypił kieliszek wódki na przeziębienie a potem gospodarz odwiózł mnie na przystanek autobusowy traktorem z kabiną.

I całe szczęście, bo deszcz nasilił się a na spóźniający się autobus trzeba było czekać ponad pół godziny. Mimo wszystko wracałem do Rychertowa przygnębiony. Wszystko co uzyskałem, to przyrzeczenie, że do ferii zimowych Iwonka nie zerwie całkiem kontaktów ze szkołą, że przynajmniej dwa- trzy razy w tygodniu przyjedzie na lekcje. Zdawałem sobie sprawę, że to niewiele- za mało by opanować materiał. Cały problem tylko odwlecze się.

Po powrocie przede wszystkim przebrałem się, bo nogi miałem mokre od rana a dziesięciominutowy przemarsz z dworca na ulicę Roosevelta wystarczył by znowu przemókł mi płaszcz i spodnie. Po wyjeździe byłem rozkojarzony i zziębnięty, doszedłem więc do wniosku, że najrozsądniej zrobię kładąc się do łóżka i wygrzewając- bo inaczej grypa murowana. Poproszę tylko Chojecką by zagrzała mi herbatę.

Niestety, musiałem miłą drzemkę pod pierzyną odłożyć na później. Gdy zajrzałem do kuchni dostrzegłem w niej nie tylko gospodynię i jej córkę ale także Olę Korbut. Na mój widok Chojecka wykrzyknęła z widoczną ulgą:

-Jak to dobrze, że pan już jest, panie profesorze. Bo dziewczyny dręczą mnie już od godziny.

-I czym to tak pani dokuczają te nieznośne dziewczyny, pani Helenko? -zdziwiłem się.

-Trochę to i ja sama jestem winna- westchnęła Chojecka. -Wieczorem opowiedziałam Oleńce o tej historii z Piekutówną a ona zaraz wypaplała o tym koleżance- gospodyni wskazała na Korbutównę. -No i zaczęło się. Ledwo dziś wróciłam z kościoła, obie napadły na mnie i zaczęły dręczyć różnymi pomysłami, które wcale mi się nie podobają...

-E, mama tak kwęka na wyrost- zaśmiała się Oleńka. -Nasze pomysły wcale nie są dziwne ani straszne. Po prostu zastanawiamy się, jak mogłybyśmy Iwonce pomóc. To naprawdę miła dziewczyna i wygląda tak biednie. A podobno- według pana opinii- jest bardzo zdolna.

-Na pewno bardzo zdolna- potwierdziłem. -I nawet nie to, że zdolna, ona jest chyba utalentowana. Nie myślę o talencie literackim, raczej naukowym. Dlatego mi jej specjalnie żal. A w jakiż to sposób chcecie jej pomóc?

-Rzecz w tym, że nie bardzo wiemy, jak się do tego zabrać- wtrąciła Korbutówna. -Czekałyśmy na pana. Mamy nadzieję, że coś nam pan podpowie po tej wyprawie do Karniewa.

Opowiedziałem szczegółowo o tym co zobaczyłem i usłyszałem. Gdy skończyłem, gospodyni westchnęła i pokiwała głową.

-No tak, wszystko układa się fatalnie. Na jej głowie cała rodzina, kury, świnie. Dzieci drobne, żadnej z nich pomocy. I żadnego oparcia w jakiejś babce, siostrze czy ciotce. Biedna dziewczyna! I tak cud boski, że dotąd wszystko jakoś ciągnęła...

-A mąż, sąsiedzi? Przecież nie żyją tam na pustyni! -wykrzyknęła Korbutówna.

Machnąłem ręką.

-Piekut nawet podoba mi się, to chyba całkiem przyzwoity człowiek. Ale jemu też ciężko. Jest zdaje się bardzo obowiązkowy i uczciwy. Do obory wstaje o czwartej i właściwie do późnego wieczora nie ma chwili spokoju. A gdy zaczyna się cielenie- to jak powiedziała jego żona- czasem i dwa dni nie śpi, bo trzęsie się nad każdą krową i cielakiem jakby to było jego własne. To i czasu nie ma. A poza tym na wsi nie ma nawyku, by mężczyzna zajmował się garnkami. A sąsiedzi? -Piekutowie nie skarżą się na nich ale tam każda kobieta ma kupę własnych dzieci i zmartwień, bo w Karniewie, tak, jak i w innych PGR-ach, ostro piją.

-Z tego co pan powiedział- zwróciła się do mnie Chojecka- to nie ma specjalnej nadziei na szybkie wyzdrowienie tej kobiety...

-Nie ma- potwierdziłem. -I to największy szkopuł. Pokazała mi tę nogę. Nie znam się na tym ale te wszystkie guzy, obrzmienia i siniaki sprawiają fatalne wrażenie. Wygląda na to, że zupełnie zniszczyła sobie nogę i leczenie trzeba rozpocząć od początku, bo inaczej zostanie inwalidką na całe życie. Ale problem nie tylko z tą nogą. Ona gryzie się swoją chorobą, martwi o dzieci, niepokoi o męża. Widać, że jest całkiem rozkojarzona.

-No to trzeba ją leczyć i już! -zdecydowała jak zawsze bezapelacyjnie Ola Korbut.

Wzruszyłem ramionami.

-Że trzeba to wszyscy wiedzą nie od dziś. Raczej tylko w tym jak ją przytrzymać, by zaraz nie zepsuła tego co lekarze naprawią. No i Karniewo to nie sanatorium.

Ola też wzruszyła ramionami- nie wiem czy odruchowo czy też świadomie przedrzeźniając mnie.

-Nie wiadomo, nie wiadomo... No to trzeba coś wymyśleć! Jest nawet takie modne hasło: "Myślenie ma kolosalną przyszłość".

-Może i ma ale ci co go wymyślili też nie mają swego ukochanego "Po Prostu"- burknąłem trochę urażony. -Nic im- myślenie nie pomogło. Okazuje się, że bardziej odpowiada rzeczywistości inne modne powiedzonko: "Mowa- trawa!"

-Coś mi świta! -wykrzyknęła znowu Ola. -Ciocia Zasadowa bardzo dobrze zna dyrektora szpitala. Musimy z nim porozmawiać. A w przyszłą niedzielę pojedziemy sobie z Oleńką do Karniewa. -Szlakiem pana profesora. I dodamy ducha Iwonce.

Chojecka aż poderwała się.

-No słyszy pan! Im strzeliło do głowy aby jeździć do tego PGR-u i pomagać. Nie tylko w nauce ale i innych pracach. A przecież matura za pół roku!

Zdziwiłem się.

-Naprawdę myślicie o tym, dziewczyny? Przecież Iwonka nie jest nawet z waszej klasy...

Korbutówna spojrzała na mnie jak na powietrze.

-Nie z naszej... I co z tego? Jej trzeba pomóc- czy to nie dostateczny powód? Od razu widać, że nigdy pan nie był komsomolcem!

Ola, w tym swoim zacietrzewieniu wyglądała tak ładnie i naiwnie, że puściłem mimo uszu nawet tak ciężką obelgę i uśmiechnąłem się.

-Pani Chojecka ma rację. Do matury pozostało niewiele czasu i musicie przysiąść fałdów. Bo może wyjść tak, że Iwonce niewiele pomożecie a same na tym dużo stracicie...

-No właśnie, właśnie! -wtrąciła się gospodyni.

Oleńka pogładziła ją po ramieniu.

-Nie jesteśmy przecież głąbami, mamo...

-Nie jesteście... -kontynuowałem. -Ale egzaminy maturalne oblewają nie tylko głąby, czasem spadają i orły. A ty, komsomołko- zwróciłem się do Korbutówny- ciągle nie jesteś jeszcze w zbyt zażyłych stosunkach z językiem polskim a z historią pewnie też. Ciągle masz kłopoty z ortografią i nie wyrównałaś braków w literaturze polskiej. Że nie wspomnę już o twoim malowniczym polsko- rosyjsko- białoruskim stylu i składni. Na maturze twoje piękne oczy i pewność siebie mogą nie wystarczyć.

Ola spuściła oczy.

-Naprawdę tak źle? A ja całe wakacje nic, tylko czytałam różnych Prusów, Żeromskich i Ąndrzejewskich.... A Adam to odsyła mi każdy list z dokładnym wykazem usterek językowych... Już mi to obrzydło doszczętnie. I wszystko na nic...

Jeszcze przed chwilą denerwowała mnie pewność siebie i mentorstwo tej dziewczyny ale teraz, gdy zaszkliły jej się oczy, zrobiło mi się jej żal. Bo faktycznie doskonaliła znajomość języka polskiego i literatury szybko. Właściwie to tylko wymowa zdradzała jej zabużańsko- syberyjski rodowód. Czasem wydawało mi się aż niewiarygodne, że Korbutówna dopiero od półtora roku chodzi do polskiej szkoły. Więc jednak oni jakoś się z Adamem dogadują...

-Kto mówi, że wszystko na nic? Czynisz szybkie postępy. Ale nie trzeba szarżować. Gęsto przestrzegają ludowe porzekadła: "nie mów hop, póki nie przeskoczysz" , "strzeżonego Pan Bóg strzeże" i tak dalej. To jak, Adam ci dokucza?

Zarumieniła się.

-On twierdzi, że to pozytywne czepianie się, ale czasem to mam tego dość. Myślę panie profesorze, że, jak czasem pojedziemy na pół dnia do Karniewa to nam to specjalnie nie zaszkodzi. Przecież przy okazji przepytywania Iwony i my same przypomnimy sobie to i owo.

-No proszę! Ona znowu zaczyna swoje! -oburzyła się Chojecka.

Gdy dziewczyny wyszły, gospodyni zwróciła się do mnie z wyraźnym żalem.

-Miałam nadzieję, że pan ostro im wyperswaduje to Karniewo. Ale widzę, że Korbutówna i pana owinęła sobie wokół palca. Ona i na Oleńkę wywiera nienajlepszy wpływ.

-Nienajlepszy? -zdziwiłem się. -I na czym ten zły wpływ polega? Zaczęły palić, piją, szwendają się z nienajlepszymi chłopakami?

Gospodyni spojrzała na mnie urażona.

-No, może niewłaściwie się wyraziłam... Korbutówna nie jest pewnie z natury zła ale taka impulsywna i zaborcza, że nawet panu potrafi dogadać. Nic dziwnego, że Oleńka, taka cicha i spokojna, idzie za nią jak ciele...

Roześmiałem się.

-Oj, pani Helenko! Ola i ciele... Chyba jednak nie zna pani własnej córki! Jej nikt tak łatwo nie ujarzmi, to taka cicha woda. Jeśli już któraś z nich nad drugą panuje to raczej Oleńka nad Korbutówną niż odwrotnie. Tyle tylko, że ta Sybiraczka ma bardziej donośny głos i mniej cierpliwości. Przecież to Oleńka pierwsza dowiedziała się o nieszczęściu i zaczęła przemyśliwać jak Iwonce pomóc- czyż nie tak? A zresztą pani zaczęła pierwsza o tym rozmawiać z córką...

-No, to jak? Mam jej pozwolić jechać do tego Karniewa? -odezwała się Chojecka, jakby z wahaniem.

Uśmiechnąłem się.

-Myślę, że w gruncie rzeczy to pani już sama postanowiła w tej sprawie- a ja mam być tylko taką osłoną, alibi. O dziewczyny to niech się pani zbytnio nie boi. Obie są rozsądne i silne.

Chojecka spojrzała na mnie ze zdumieniem i oburzeniem.

-Co? to moja Oleńka jest, według pana, taka silna?

-Miałem na myśli nie tyle siłę fizyczną, co osobowość. A zresztą fizycznie też nie jest jakimś chuchrakiem. Na rowerze ledwie jej dotrzymuję tempa, pływa jak ryba... Zobaczy pani, że wszystko ułoży się dobrze.

-Daj Boże...

-Niech pani będzie dobrej myśli! I cieszy się, że Oleńka zaprzyjaźniła się właśnie z Korbutówną. To inteligentna i dobra dziewczyna, nie szkodzi, że trochę głośna i ma niewyparzony język. Nie wiem, czy w Karniewie coś zadziałają ale to dobrze, że zobaczą w jakich warunkach żyje i uczy się Iwonka. Docenią to, co mają same.

-Daj Boże, by miał pan rację, panie profesorze. Daj Boże...

Wreszcie doczekałem się gorącej herbaty, do której gospodyni dolała, z własnej inicjatywy, sporą dawkę czegoś mocniejszego i bardzo aromatycznego na przeziębienie. Leżałem w łóżku czując z rozkoszą jak moje ciało przenika, coraz głębiej, błogie ciepło. I ani się spostrzegłem, gdy z falami tego ciepła ogarnął mnie spokojny, głęboki sen.


***


Ode mnie "sprawa Iwonki" się rozpoczęła- ale w jej dalszych etapach mój udział był już bardzo skromny. Właściwie stałem się rychło nie tyle aktorem co widzem wydarzeń. Główną rolę przejął tandem "2 x Ola" do którego dołączyli szybko pani Zasadowa i doktor Kulesza. Moim drugim i ostatnim samodzielnym posunięciem w tej sprawie była rozmowa właśnie z doktorem.

O doktorze pomyślałem niespodziewanie po raz pierwszy, gdy obudziłem się wieczorem po wyprawie do Karniewa.

Od czasu wizyty w Karniewie zdawałem sobie sprawę z tego, że bez wyleczenia Piekutowej, i to szybkiego, z nauki Iwonki nic nie będzie. Jak długo można ciągnąć "szkołę" przyjeżdżając co drugi dzień? Niedługo. Niedługo też moje panny będą dojeżdżać do Karniewa i pomagać. -Przecież za pół roku matura a potem rozfruną się po świecie. Jeśli do wakacji Piekutowa nie stanie mocno na własnych nogach- w dosłownym sensie- to możemy uznać, że sprawa jest przegrana. Bo nawet zaliczenie dziesiątej klasy to sukces bardzo połowiczny. Ale co robić by leczenie rozpocząć? -Wprawdzie Ola Korbut wspominała, że zainteresuje tym przypadkiem matkę Adama a przez nią dyrektora szpitala, ale nie wiadomo czy coś na tej drodze osiągnie. Sprawa jest niełatwa i tylko szczere przejęcie się nią przez dobrego i bezinteresownego lekarza dawało jaką- taką szansę. Ba, ale gdzie szukać dobrego, ustosunkowanego a do tego życzliwego ludziom i bezinteresownego lekarza? Nie znam rychertowskich lekarzy. I nagle doznałem olśnienia. -Jak to nie znam? Miałem wprawdzie w Rychertowie kontakt tylko z jednym ale mam prawo przypuszczać, że odpowiada on wszystkim wymaganiom związanym ze "sprawą Iwonki". Tylko... Cholera, trochę wstyd ujawniać się, przypominać doktorowi o swym żałosnym przypadku sprzed roku. Ale trudno, pójdę. Przecież to z mojej strony jedyna szansa popchnięcia sprawy do przodu. Szansa wprawdzie niewielka ale zawsze... Zwłóczyłem jak mogłem ale wreszcie w środę zapisałem się "na wizytę".

Gdy wreszcie, po ponad godzinnym oczekiwaniu w kolejce, wchodziłem do gabinetu, miałem wcale nie mniejszego pietra niż przed rokiem. Ale początek rozmowy z doktorem, na szczęście, był przyjemniejszy niż z rodziną Iwony w Karniewie. Ledwo wszedłem i powiedziałem "dzień dobry" lekarz spojrzał na mnie z zainteresowaniem i uśmiechnął się.

-Co pana sprowadza znowu do mnie, nocny ogrodniku? Czyżby nowy przypadek z piłą?

Spojrzałem na doktora zdumiony.

-Pan doktor mnie pamięta? Po roku i tysiącach przyjętych pacjentów?

Kulesza roześmiał się i wskazał rękę na leżący przed nim arkusz.

-Aż takiej pamięci to niestety nie mam. Ale gdy przeczytałem własny, trochę frywolny wpis: "Wypadek przy pracach ogrodniczych w bezksiężycową noc. Pięć szwów plus zbawienne rady",

przypomniałem sobie pana. -No ale słucham ...

Wcześniej już przemyślałem plan relacji, w przewidywaniu zniecierpliwienia lekarza, krótkiej i akcentującej główne problemy. Podkreśliłem na zakończenie, że problem nauki Iwonki- aczkolwiek zapoczątkował całą sprawę- nie jest chyba momentem najważniejszym. Że, jeśli nie wyleczy się Piekutowej to najprawdopodobniej fatalnie potoczą się dalsze losy całej rodziny Piekutów.

Doktor Kulesza nie przerywał mi, mówiłem zreszto rzeczywiście niezbyt długo. Gdy skończyłem milczał dłuższą chwilę, widocznie coś rozważając. Wreszcie zwrócił się do mnie.

-W tej samej sprawie dzwonił do mnie dziś dyrektor szpitala. To mój stary przyjaciel, tak się składa, że zmobilizowano nas w 1939 roku do tej samej jednostki. O interwencję w sprawie Piekutowej prosiła go jakaś znajoma. Wymienił nazwisko ale już nie pamiętam.

Zmieszałem się.

-To pewnie pani Zasadowa. Wygląda na to, że niepotrzebnie zająłem panu doktorowi czas.

-O, nie! -zaprzeczył energicznie Kulesza. -Bardzo dobrze, że pan przyszedł. Dyrektor wiedział tylko tyle, że trzeba by tę kobietę podleczyć bo odnowiły się stare urazy i stan jest fatalny. A chodzi przecież nie tylko o to. Z pana relacji wnoszę, że nie wystarczy żadne podleczenie w szpitalu, że, jeśli wróci na rekonwalescencję do domu to pewnie znowu nogę nadweręży i cały nasz wysiłek zda się psu na budę.

-Właśnie! -przytaknąłem z przejęciem. -Z tym największy kłopot.

-Z dyrektorem ustaliłem, że jeszcze w tym tygodniu razem z doktorem Kierszysem, chirurgiem, pojadę do Karniewa. Niby taka rutynowa kontrola stanu pacjentki po ciężkim wypadku. Dokładniej przyjrzymy się nodze Piekutowej. Ze zdjęć rentgenowskich, zrobionych przed miesiącem, wynika, że złamania kości prostych zrosły się nieźle i tu nic specjalnego nie grozi. Natomiast niepokojąco wygląda staw biodrowy. Widać tam różne zrosty i nawarstwienia, wymagające nowego zabiegu chirurgicznego. Ale chyba można by tę kobietę postawić na nogi. -Pod warunkiem, że uda się przezwyciężyć wszystkie przeszkody...

-A czego się pan, doktorze, najbardziej obawia?

-Przeszkód będzie sporo, młody człowieku! Po pierwsze trzeba tę kobietę umieścić w szpitalu wojewódzkim, gdzie mają bardzo przyzwoity oddział chirurgiczny. U nas brak specjalisty od skomplikowanych operacji stawowych i rehabilitantów. No ale to chyba trudność najmniejsza. Potem trzeba ją przetrzymać na rehabilitacji i uzyskać skierowanie do odpowiedniego sanatorium- i to bezpośrednio po leczeniu szpitalnym albo wkrótce po nim. Z tym będą większe kłopoty ale też chyba sobie poradzimy. Największe chyba problemy będą z samą Piekutową.

-Co pan doktor ma na myśli?

-Ano, jak ją utrzymać na rehabilitacji w szpitalu a potem skłonić do wyjazdu do sanatorium? Dopóki będzie ją unieruchamiał ból stawu i gips- nie będziemy mieć kłopotów ale, gdy poczuje się lepiej i zacznie swobodnie chodzić, rozpoczną się problemy.

-Przewiduje Pan doktor?

-Ja nie przewiduję, ja to wiem, proszę pana. Będzie się niepokoić o dzieci a jeszcze bardziej o to czy mąż nie gania za babami. I nie będą to obawy takie całkiem bezpodstawne. Znam trochę środowisko wiejskie. Wódka i kobieta to tam właściwie jedyna rozrywka. I szansa na zapomnienie o tym, że świat jest taki jaki jest. Więc Piekutowa będzie miała powody niepokoić się, co zastanie w domu po powrocie.

-Ale ona chyba zrozumie, że jeśli będzie siedzieć w domu jako kaleka, tyć i pojękiwać, to nie ma żadnych szans. Już teraz mąż patrzy na nią krzywo.

-No może zrozumie. Zobaczymy.

Ta rozmowa z doktorem skończyła mój aktywny wkład w " sprawę Iwonki". Potem dochodziły do mnie tylko echa tego co się dzieje- głównie poprzez obie Ole, panią Chojecką i- oczywiście -samą Iwonkę. Z pozycji postronnego obserwatora wszystko rozwijało się szybko, bez większych problemów i szło jak z płatka. -Po tygodniu Piekutowa bez większych problemów trafiła karetką pogotowia do szpitala w Rychertowie, skąd po kilku dniach przewieziono ją do szpitala wojewódzkiego w Krasnogórze. Zgodnie z przewidywaniami doktora Kuleszy, były duże kłopoty z lekkomyślnie uszkodzonym stawem i potrzebne były aż trzy kolejne operacje by wszystko co trzeba należycie oczyścić, resekować, wyszlifować, uzupełnić, połączyć i zeszyć. Zgodnie z przewidywaniami, jeszcze większe kłopoty były z pacjentką. Po zakończeniu leczenia szpitalnego Piekutowa przebywała przez tydzień w domu. I za nic w świecie nie chciała jechać "gdzieś na koniec świata" do sanatorium, twierdząc, że czuje się świetnie i demonstrując to naocznie. Dopiero kilkugodzinny pobyt Oli Korbutówny w Karniewie przezwyciężył opór kobiety. Bo dla Oli nie było kłopotów nieprzezwyciężalnych, mogła być z powodzeniem wykorzystywana zamiast buldożera do burzenia kłopotliwych przeszkód. -O wszystkim tym dowiadywałem się po wszystkim, gdy realne zagrożenia stały się już anegdotami. Również wyjazdy dziewcząt do Karniewa- do których dołączyła kilka razy Kama- przybierały, w docierających do mnie relacjach, kształty i barwy zgoła sielankowe. Ot, zebrały się trzy wesołe dziewczyny, trochę się przepytały, trochę posprzątały, coś wyprały, ugotowały zupę o smaku nietypowym ale bardzo smaczną, trochę poplotkowały o kolegach, a także oczywiście nauczycielach, posłuchały najnowszych wieści taty Piekuta z obory. Dzień minął jak z bicza strzelił a po powrocie nadzwyczaj smakowała kolacja podsunięta przez zatroskaną matkę. To nawet dobrze, że można się było na kilka godzin oderwać od monotonii maturalnego kucia. -Nie było w tych relacjach miejsca na takie nieistotne drobiazgi jak deszcz, śnieg, błoto, oczekiwanie w zawierusze na spóźniający się autobus, katar czy też paskudne skaleczenie palca przy krojeniu kapusty. Refleksy tych mniej przyjemnych wydarzeń docierały do mnie z innej strony- w formie westchnień i narzekania pani Chojeckiej.

O dziwo, z biegiem czasu problemy Piekutów nie komplikowały się ale jakoby upraszczały. Bo sprawą tą interesowało się coraz więcej osób i coraz więcej było pomocników. Już w początkach stycznia Ola Korbut zasygnalizowała mi, że miniona niedziela była, o dziwo, prawie wyłącznie intelektualno- relaksowa bo w mieszkaniu Piekutów nie było właściwie nic poważnego do zrobienia. Po prostu najbliższa sąsiadka, która i dawniej była życzliwa tej rodzinie i miała zawsze bacznie "na oku" młodsze dzieci pod nieobecność ojca i Iwonki, jeszcze w piątek zrobiła wielkie pranie. Druga sąsiadka wymyła podłogi a nawet wywiesiła na mróz pościel by się należycie wywietrzyła. A w tydzień czy dwa później pani Zasadowa przytrzymała mnie dłuższą chwilę na ulicy i opowiedziała z przejęciem o nietypowym przebiegu zebrania Rady Zakładowej Związku Zawodowego Pracowników Rolnych w Karniewie na którym była obecna jako członek Powiatowej Rady Związków Zawodowych. Była zdziwiona i poruszona nie bez przyczyny, bo znaczną część czasu zabrała sprawa Piekutów- choć takiego punktu program posiedzenia nie przewidywał. Cała Rada jak jeden mąż, dosłownie, bo jej skład był wyłącznie męski, uznała, za duży wstyd , że wcześniej ani przewodniczący Rady ani dyrektor PGR-u nie zainteresowali się bliżej nieszczęściem rodziny wzorowego pracownika i członka Związku. A jeszcze większy wstyd, że praniem i obrządkiem u Piekutów musiały zająć się miejskie panny, jedna to nawet kulawa, podczas, gdy ich karniewskie baby wygrzewały się pod pierzynami. Skruszona Rada uchwaliła jednomyślnie by brygadziście Piekutowi przyznać sporą zapomogę bezzwrotną- choć on sam wcale o tym nie pomyślał. Brak pieniędzy nie był pewnie największym nieszczęściem i problemem Piekutów- ale niespodziewany dopływ gotówki na pewno też tej sześcioosobowej rodzinie z chorą matką, utrzymywanej z jednej ojcowskiej pensji, nie zaszkodzi. I na pewno bezpośredni związek z tą zapomogą miał ładny, błękitny, sweterek w którym Iwonka zjawiła się w szkole po świętach wielkanocnych.