JAN BURAKOWSKI

ŚLADY NASZYCH STÓP


1. Wybieram Rychertowo


W sierpniu 1956 roku stałem się mieszkańcem Rychertowa, a 1 września rozpocząłem pracę nauczycielską w tamtejszym liceum ogólnokształcącym. Fakty te choć stanowiły dzieło przypadku, nie były tak znów całkiem przypadkowe.

W początkach czerwca ukończyłem studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Egzaminem magisterskim zakończyłem definitywnie ten okres mojego życia, gdy inni w pełni decydowali za mnie. Teraz trzeba by rozpocząć samodzielne życie. Łatwo powiedzieć "trzeba by", ale jak? Większość moich koleżanek i kolegów przekroczyła już rubikon dorosłości. Prawie wszyscy mieli "zaklepane" posady w swych rodzinnych miejscowościach lub jakieś punkty zaczepienia w warszawskich szkołach, wydawnictwach, redakcjach, instytutach. Niektórzy opublikowali pierwsze wiersze lub artykuły, tkwili w jakichś układach i grupach. Ba ! Niekiedy całkiem realnie włączali się do reformowania Polski i świata. Ot, na przykład Andrzej Wersz. Pewnego dnia zaczepił mnie na korytarzu i zaproponował bym wszedł w skład grupy inicjującej rozwiązanie Związku Młodzieży Polskiej. Ale nim tę nieoczekiwaną propozycję przetrawiłem, zniecierpliwiony likwidator zniknął już w gwarnym tłumie studentów. Tak , oni byli już dorośli, lub prawie dorośli, mieli pomysły i chęć na samodzielne życie. A ja wciąż byłem poczwarką, z której pewnie coś się wykluje, ale co i kiedy Bóg raczy wiedzieć.

Do niedawna wydawało mi się, że jestem członkiem określonej zbiorowości i to członkiem aktywnym. Teraz, w godzinach przełomu, okazało się, że byłem w tej zbiorowości zakorzeniony bardzo płytko. Wszystko rozpadało się wokół mnie, odpływało w różne strony, a ja osiadłem na grząskiej mieliźnie. Nie wiedziałem nawet, gdzie powinienem rozpocząć to swoje nowe, samodzielne życie.

Zdecydowana większość aktywnych, ambitnych absolwentów była przekonana, że trzeba, za wszelką cenę, "trzymać się" Warszawy, gdyż stolica daje pod każdym względem większe możliwości niż prowincja. Pewnie tak, ale tylko tym, którzy wiedzą czego chcą. Owszem, miałem duże szanse uzyskania pracy w Warszawie, bo byłem przecież zameldowany w stolicy na stałe, w przeciwieństwie do większości absolwentów. Ale nie miałem pojęcia, jak dojść do tej ponoć osiągalnej "pracy".

Do pozostania w Warszawie zniechęcały mnie zresztą nie tylko niejasne perspektywy zatrudnienia. W jeszcze większym stopniu fatalna sytuacja mieszkaniowa. Nasza pięcioosobowa rodzina gnieździła się na poddaszu starego drewniaka w Aninie, w jednym niewielkim pokoju z minikuchenką o pochyłym suficie. A młodsze rodzeństwo podrastało. Z Warszawą, ani z żadną inną miejscowością, nie wiązała mnie też kobieta. W początkach studiów, łatwo, bez jakichś specjalnych zabiegów z mojej strony, łączyły mnie nader bliskie związki z Marzeną Cimoszewską, a potem Kasią Jarą. A potem, od czasu zerwania z Kasią ("zerwanie" to chyba jednak niewłaściwe określenie skutków mej głupoty i oportunizmu), jak nożem odciął, nie miałem już żadnej dziewczyny. To chyba jakieś fatum czy raczej sprawiedliwy odwet Opatrzności za moje przewinienia, a przede wszystkim grzech zaniedbania.

Po skonstatowaniu i przetrawieniu tych wszystkich faktów i przesłanek, doszedłem do wniosku, że nie pozostaje mi nic innego, jak poddać się biernie wyrokowi Uczelnianej Komisji Przydziału Pracy. Będzie to zapewne propozycja pracy poza Warszawą- i to w mojej sytuacji nie jest źle. Prawie na pewno będzie to też propozycja pracy w szkole- bo i jakiegoż innego zajęcia może oczekiwać na "prowincji" absolwent polonistyki ? To niedobrze, bo już miesięczna praktyka pedagogiczna po trzecim roku studiów utwierdziła mnie mocno w przekonaniu, że talentu pedagogicznego mi brak. Ba ! Ale do czego właściwie mam talent ?

Koniec końców, zrezygnowany i gotowy przyjąć bez oporów każdą decyzję, zgłosiłem się w wyznaczonym dniu do dyspozycji Komisji. Działała ona na zasadzie giełdy pracy w Pałacu Kazimierzowskim, gdzie mieścił się rektorat Uniwersytetu. W sporej sali, przy wejściu, siedziała przy długim stole owa Komisja, w skład której wchodzili przedstawiciele poszczególnych wydziałów Uniwersytetu. W głębi, przy swoich stolikach, tkwili reprezentanci kuratoriów szkolnych z kilku województw i innych zainteresowanych "żywym towarem" instytucji. Wydział Filologiczny reprezentowała w Komisji profesor Janina Saloni-Kulczycka, pełniąca wówczas funkcję prodziekana. Pani profesor była mi zawsze bezinteresownie życzliwa. Teraz wręczyła mi do przejrzenia spory plik kartek z propozycjami miejsc pracy dla polonistów, ale na ucho szepnęła, że specjalnie dla mnie ukrywała dotąd ofertę pracy w Mińsku Mazowieckim. Z oczywistych powodów: Mińsk to prawie Warszawa. Jeśli zechcę, to mogę nawet nie zmieniać miejsca zamieszkania i do pracy dojeżdżać. Podziękowałem uprzejmie pani profesor, ale w duchu postanowiłem w żadnym wypadku nie wykorzystywać tej oferty. Bo przecież zależało mi właśnie na tym, by Anin opuścić. A poza tym Mińsk Mazowiecki ... Dotarliśmy niegdyś (mój Boże! jakże ten 1952 rok jest już odległy!) do tego miasta na rowerach z Marzeną. Chyba nawet byliśmy tam dwukrotnie. Trochę kamienic, w większości obskurnych, z odpadającymi tynkami, w centrum a wokół drewniane rudery, leniwe kundle wylegujące się w zapylonych, niebrukowanych zaułkach i rzeka Pompka. Głęboka do kostek a miejscami nawet do kolan. Było gorąco i weszliśmy do tej rzeczki, Marzena wtedy paskudnie skaleczyła sobie stopę na wyszczerbionym garnku czy nocniku leżącym na dnie. Wszystko byle nie Mińsk!

Nazwy miejscowości figurujące na kartkach, które otrzymałem do przejrzenia przy stole komisyjnym, niewiele mi na ogół mówiły albo i zgoła nic. Dwie propozycje z wojewódzkiego Białegostoku- do szkoły podstawowej i do technikum o profilu włókienniczym. W Białymstoku nigdy nie byłem, ale słyszałem, że miasto nie jest zbyt ciekawe. Bielsk Podlaski, Raciąż, Łosice, Lipsk nad Biebrzą, Człuchów. O tym, że istnieją miasta Raciąż, Łosice i Lipsk nad Biebrzą dowiadywałem się po raz pierwszy a Człuchów kojarzył mi się tylko z komturem człuchowskim, występującym- zresztą marginalnie- w "Krzyżakach". I nagle serce zabiło mi żywiej: "Rychertowo- województwo krasnogórskie". To miasto znałem, choć trudno powiedzieć, że dobrze, bo byłem w nim jeden jedyny raz około trzech godzin, z których dwie przesiedziałem w kinie. Ale to wystarczyło bym je uznał za nadzwyczaj piękne i by zapadło mi na stałe w pamięci.

Dwa lata temu, sierpień spędziłem na brygadzie żniwnej w PGR-rze oddalonym o piętnaście kilometrów od Rychertowa. W niedzielę Rada Zakładowa zorganizowała wyjazd na film. Do kina pojechaliśmy ciężarówką z przyczepą, trzęsło strasznie ale było wesoło. Do miasteczka zapałałem miłością od pierwszego spojrzenia, jeszcze nim dojechaliśmy do jego granic.

-Ciężarówka zjeżdżała z hałasem, zgrzytając hamulcami, wijącą się serpentynami wąską szosą w dolinę. Przed nami leżały dwa wąskie ale długie, ciągnące się kilometrami jeziora a między nimi czerwone dachy parterowych i jednopiętrowych domków otulonych bujną zielenią. Wjechaliśmy na główną ulicę. Rychertowo, było właściwie miastem skupionym przy jednej głównej ulicy. Bardzo długiej, ciągnącej się około pięciu kilometrów, do której przylegały zaułki i niewielkie centrum z ratuszem. Domki otynkowane, wszędzie czysto, ani jednej ruiny... Ze zgrzytem hamulców stanęliśmy przed budynkiem kina. Po drugiej stronie ulicy, w obniżeniu terenu, widniał niewielki ale starannie utrzymany stadion sportowy a dalej, na skłonie wysokiego, zadrzewionego wzgórza, uwieńczonego wieżą widokową, stał solidny, dwupiętrowy budynek z czerwonym dachem, otoczony kilkoma mniejszymi pawilonami.

-To liceum!- poinformowała mnie siedząca obok na ławce Fela, ładna, niebieskooka dziewczyna pracująca w biurze pegeeru.

-Dojeżdżałam tu dwa lata ale jakoś odechciało mi się nauki.

-Teraz, gdy natknąłem się na kartkę z nazwą "Rychertowo" i adnotacją: "Liceum Ogólnokształcące, etat "-miasteczko na przesmyku między jeziorami i tamten budynek na zielonym wzgórzu, stanęły mi przed oczyma, jakbym widział je wczoraj. Serce zabiło mi mocno. Jeśli już gdzieś jechać to tylko tam! Byle tylko ktoś mnie nie ubiegł ... Zrezygnowałem z przejrzenia dalszych kartek i popędziłem do stołu Komisji.

-Pani profesor, jeśli można to prosiłbym Rychertowo!

Kulczycka-Saloni spojrzała na mnie ze zdziwieniem i lekką urazą.

-Jeśli chcesz ... Jeszcze nikt się do tej miejscowości nie zgłaszał. To dość daleko i na Ziemiach Odzyskanych . Ale, jeśli chcesz ... To piękne okolice, byłam tam przed rokiem na obozie wędrownym.

Profesor zrobiła adnotację na liście.

-Weź tę kartkę i idź do tamtej pani pod oknem. To przedstawicielka Kuratorium z Krasnogóry.

Pani wicekurator przyjęła mnie nieledwie z entuzjazmem. Nic dziwnego, ofert dla absolwentów miała sporo a nasi koledzy nie pałali chęcią do pracy na prowincji, a już szczególnie w małych miasteczkach. Pochwaliła mój wybór, podkreśliła walory miasteczka i sympatyczną atmosferę panującą w zespole pedagogicznym tamtejszego liceum. No i po piętnastu minutach miałem w kieszeni wypełniony i podpisany cyrograf, z którego wynikało, że mgr Jan Domaniewski jest już nauczycielem Liceum w Rychertowie i powinien się zgłosić, najpóźniej do dnia 25 sierpnia, do dyspozycji dyrektora szkoły.

Ostatnie w życiu wakacje szkolne nie przyniosły mi specjalnych wrażeń ani atrakcji. Jeszcze raz pojechałem na studenckie brygady żniwne. W grupie nie było oczywiście żadnego kolegi z mojego rocznika polonistyki. Dotkliwie odczuwałem, że czas mija, pierwszo- i drugoroczniacy, którzy stanowili większość "brygadierów", mają już całkiem inne poglądy na różne sprawy i w ogóle stosunek do życia. Z obecnych znałem jedynie kilka osób i to raczej powierzchownie. Do tych znajomych należała Irka Stryjska, romanistka po drugim roku studiów, ładna, silnie ale bardzo harmonijnie zbudowana dziewczyna o czarnych, grubych, wijących się włosach i bardzo śniadej cerze. Była dumna ze swego stuprocentowo żydowskiego pochodzenia, a jeszcze bardziej z tego, że może się wykazać warszawskim rodowodem od co najmniej pięciu pokoleń. Wojnę przetrwała bez szwanku u jakiejś polskiej rodziny w Otwocku, a nawet chodziła do szkoły. Zakrawało to na prawdziwy cud, gdyż Irka mogła służyć za idealny wzorzec najczystszej semickiej urody. Ojciec jej był przed wojną popularnym księgarzem i wydawcą, też cudem przeżył wojnę a teraz kierował, z wielkim powodzeniem, jednym z czołowych wydawnictw warszawskich. Irena zamierzała po studiach, zgodnie z tradycjami rodzinnymi, podjąć pracę wydawniczą. Bardzo mi imponowała i podobała się, ale była to fascynacja wyłącznie jednostronna. Irka należąca do elitarnej części "towarzystwa warszawskiego", nigdy nie zwracała na mnie specjalnej uwagi a od czasu, gdy miałem nieszczęście wyrazić przy niej kąśliwy sąd o Warszawie i warszawiakach, uważała mnie za imbecyla a także najbardziej parszywego i wrednego goja na świecie.

Po powrocie ze żniw trochę posiedziałem w domu, poczytałem, poszwendałem się po anińskich laskach i już trzeba było myśleć o przenosinach do Rychertowa, załatwiać formalności w szkole i zapewnić sobie tam jakieś lokum. Wysłałem do liceum, na nazwisko dyrektorki- mgr Aliny Choryńskiej- list z informacją, kiedy zaszczycę ją swoją obecnością i około piętnastego sierpnia pojechałem do miasta, z którym odtąd miało być związane moje życie przez co najmniej trzy lata.

Ten wstępny rekonesans utwierdził mnie w przekonaniu, że postąpiłem słusznie a być może nawet los uśmiechnął się trochę do mnie. Dyrektorka, starsza już, korpulentna pani, przyjęła mnie bardzo serdecznie. Okazało się, że moja decyzja uchroniła ją od poważnych kłopotów kadrowych. Z końcem zeszłego roku szkolnego odeszły z liceum jednocześnie dwie polonistki- a więc prawie cała kadra- jedna z uwagi na bardzo zły stan zdrowia i przejście na emeryturę a druga z uwagi na zamążpójście i wyjazd do Torunia. Trochę nieswojo zrobiło mi się na myśl, że właśnie ja mam być filarem podstawowego przedmiotu w tym liceum. Dyrektorka oprowadziła mnie z nietajoną dumą po swoim gospodarstwie. Szkoła miała rzeczywiście wspaniałe warunki działania i była bardzo starannie utrzymana. Duże, jasne klasy, wygodne szerokie korytarze, internat ze stołówką, świetlicą a nawet salą gier w wysokiej suterenie, duże własne boisko, hala sportowa. Nawet specjalne warsztaty do zajęć praktycznych dla chłopców i dziewcząt. Wybudowano ją tuż przed wojną dla jakiejś elitarnej szkoły niemieckiej. Dyrektorka przedstawiła mnie dwojgu obecnym w tym dniu nauczycieli: Kamili - " pani od biologii i chemii", wysokiej, niewątpliwie bardzo ładnej, platynowej blondynce, niewiele chyba starszej ode mnie, i nauczycielowi wychowania fizycznego, wesołemu, pucułowatemu chłopcu, też w moim wieku. Wiesiek, bo tak kazał na siebie mówić, z dumą zaprezentował mi mnóstwo sprzętu sportowego i upoważnił do korzystania z niego, w miarę moich chęci, nawet pod jego nieobecność. Niewątpliwie korzystnie załatwiłem też sprawę zakwaterowania. Zgodnie z sugestią dyrektorki, wynająłem kwaterę u państwa Chojeckich. W ich domku jeden niekrępujący pokój, z samodzielnym wejściem, był tradycyjnie używany przez nauczycieli z liceum. Również tradycyjnie mieszkało tam dwóch panów. Możliwość zakwaterowania w tym sprawdzonym punkcie wyłoniła się z tego względu, że jeden z dotychczasowych lokatorów ożenił się niedawno z rychertowianką i przeniósł do teściów. Moim współmieszkańcem miał być nauczyciel matematyki, Józef Sobiecki, starszy ode mnie o trzy lata i- jak zapewniały dyrektorka i pani Chojecka- koleżeński i sympatyczny. Pokój i jego wyposażenie zrobiły na mnie dobre wrażenie, zaufanie budzili także gospodarze, niemłode już małżeństwo. Chojecki był ślusarzem i pracował w jakiejś spółdzielni metalowej, jego żona prowadziła gospodarstwo domowe, zajmowała się sporym ogrodem no i dbała o lokatorów. Chojeccy mieli tylko jedną córkę, jakoby trochę zbyt młodą w stosunku do ich wieku. Była ona uczennicą dziesiątej klasy liceum.

Bardzo ucieszyła mnie bliskość jeziora. Furtką z ogrodu Chojeckich wychodziło się wprost na brzeg jeziora Kos- tego większego i piękniejszego, nad którym znajdowała się plaża miejska a także kilka ośrodków wczasowych i baz żeglarskich. Moi gospodarze posiadali kajak i łódkę rybacką. Opłata za kwaterę nie była mała. Miałem płacić 350 zł. miesięcznie, co, jak wyliczyłem z troską, stanowiło nieco ponad połowę mojego wynagrodzenia. No, ale miałem za to zapewniony umeblowany dach nad głową oraz całodzienne wyżywienie, jak zapewniała dyrektorka obfite i smaczne, prawo do korzystania ze sprzętu pływającego, a także częściowo pranie, ograniczone do bielizny osobistej i innych "drobnych rzeczy". -Gdy już załatwiłem wszystkie formalności z panią Chojecką i wróciłem do szkoły, dyrektorka przyznała się, że tak, na dobrą sprawę, to mogła mnie zakwaterować w internacie, gdzie miałbym również wyżywienie. Wyniosłoby to trochę taniej niż u Chojeckich, ale według mojej przełożonej, te plusy nie równoważyły niedogodności. Nauczyciele, mieszkający w internacie, poddani byli jego surowym rygorom, co bardzo utrudniało i komplikowało im życie osobiste. Sami też musieli prać "drobne rzeczy" i zadowalać się internackim wyżywieniem. Jak mi w zaufaniu zdradziła, właśnie z powodu surowych rygorów, musiał zrezygnować- niezupełnie dobrowolnie- z mieszkania w internacie kolega Wiesiek, którego już poznałem, a który lubi się czasem zabawić. Obecnie w internacie mieszkały tylko dwie nauczycielki- Kamila, którą już poznałem i nauczycielka muzyki prowadząca licealny chór. " Ale to spokojne dziewczyny"- dodała dyrektorka, jakoby z odcieniem sarkazmu.

Uroki Rychertowa i możliwości korzystania prawie bez ograniczeń z kajaka, zafascynowały mnie. Postanowiłem więc zamieszkać u Chojeckich już 20 sierpnia i z reszty wakacji urządzić sobie wspaniałe wczasy. Mama, zadowolona, że z zapałem opowiadam o miejscu przyszłej pracy, poparła moją myśl.

-Tę ostatnią dekadę sierpnia 1956 roku wspominam dotychczas z sentymentem. Cały czas utrzymywała się słoneczna i ciepła, choć już niezbyt upalna, pogoda. Po niezbyt wczesnym śniadaniu wyruszałem "na miasto". Często pożyczałem ze szkoły, za pośrednictwem woźnego, oszczep i dysk i ćwiczyłem na szkolnym stadionie. W Nieklęczynie osiągałem niezłe wyniki w rzutach, szczególnie oszczepem, i teraz z przyjemnością stwierdziłem, że wychodzi mi to, po kilku latach przerwy, jeszcze całkiem nieźle. Ale przeważnie wędrowałem po mieście i wsiach podmiejskich. Zaskoczony byłem powszechnym używaniem języka niemieckiego. Od moich gospodarzy i Wieśka, z którym miałem dość często kontakty, dowiedziałem się, że Rychertowo i jego okolice to enklawa zamieszkała zwarcie przez ludność miejscowego pochodzenia- jedyna tego typu na Mazurach. " Autochtoni" stanowili tu jeszcze obecnie, połowę mieszkańców miasta, a ludność niektórych wsi podmiejskich była czysto mazurska. Mazurzy, noszący w większości polskie nazwiska, zostali po wojnie zweryfikowani jako "etniczni Polacy" ale znaczna ich część, chyba nawet zdecydowana większość, posługiwała się na co dzień językiem niemieckim. Dość szybko zauważyłem, że łatwo można po wyglądzie odróżnić miejscowych od napływowych. Wśród miejscowych ogromną większość stanowiły kobiety i dzieci. Z mężczyzn było właściwie tylko trochę staruszków. Młodzi i w średnim wieku, którzy przeżyli wojnę o Tysiącletnią Rzeszę, pozostali w Niemczech, za Łabą. Mazurskie kobiety i starcy, ubrani przeważnie w wytarte, przedwojenne jeszcze ubrania i płaszcze, w egzotycznych dla mnie kapelusikach i kaszkietach, biednie schludni i milkliwi, jaskrawo odróżniali się od hałaśliwych, rumianych, brzuchatych kurpiowskich kobiet i niewysokich, węźlastych chłopków. Tylko dzieci z obu stron były już podobne do siebie strojem i zachowaniem, choć na ogół też bawiły się w odrębnych , "polskich" lub "szwabskich" gromadkach.

Popołudnia spędzałem prawie codziennie na wodzie. Po dokładnym spenetrowaniu jezior rychertowskich, noszących nazwy Kos i Luno, o staropruskiej ponoć etymologii, wypuszczałem się na dłuższe kajakowe wyprawy.

Z jeziora Kos wypływała na północ wąska i płytka rzeczka, którą tylko z trudem można było sforsować jednoosobowym kajakiem bez dodatkowego obciążenia. Nic dziwnego, że nie zapuszczali się na ten szlak wczasowicze licznie przyjeżdżający do Rychertowa. Po kilku kilometrach, ta niewielka rzeczka wpływała do małego, wąskiego jeziorka, którego nawet najmniej wybredny turysta nie uznałby za piękne. Brzegi były bagniste i rozdeptane przez bydło pasące się na okolicznych łąkach. Niemal cała jego powierzchnia zarosła trzcinami i wodorostami, których sforsowanie wymagało niemałego trudu. Całkiem inaczej wyglądało następne, również niewielkie, jeziorko. Niemal idealnie okrągłe, było szczelnie otulone ze wszystkich stron sosnowym lasem wspinającym się na dość wysokie wzgórza. Jeziorko, choć nieduże, było bardzo głębokie, gdyż kilkumetrowym drągiem nie mogłem, nawet tuż przy brzegu, sięgnąć jego dna. Ale to stwierdziłem trochę później.

Już przy pierwszym zetknięciu się zwróciłem uwagę na urodę tego jeziora, ale nie doceniłem jej jednak należycie. Przepłynąłem je nie zatrzymując się i popłynąłem dalej już nieco głębszą rzeczką, która, jak dowiedziałem się od spotkanego chłopa, nosiła nazwę Mukreń. Nie odkryłem już jednak niczego ciekawego i po kilku kilometrach zawróciłem. Na trasie powrotnej wpłynąłem na okrągłe jeziorko pod wieczór i dopiero wtedy dostrzegłem w pełni jego piękno. Brzegowe partie, odbijające ciemną zieleń wysokich sosen, osnuwała już lekka, siwa mgiełka. Otoczona tym zielono- siwym pierścieniem szaro- błękitna toń była nieskalanie spokojna. Ciszy nie naruszał nawet najlżejszy odgłos. Zanurzyłem rękę w wodzie- była ciepła, jak przygotowana w wannie kąpiel. Podprowadziłem kajak do brzegu i skoczyłem do wody. I od razu zawstydziłem się, gdyż plusk wody zabrzmiał w uroczystej przedwieczornej ciszy donośnie jak wystrzał karabinowy. Wypłynąłem na środek toni i położyłem się na grzbiecie. Ciepła woda wypychała mnie na powierzchnię jak gąbkę. Na zachodzie błękit nieba rozjaśniony był czerwono- złotym odblaskiem zachodzącego słońca ale im dalej na wschód nieboskłon stawał się coraz ciemniejszy- aż po granatową czerń. -Leżałem na powierzchni wody długo, aż ujrzałem na ciemniejącym niebie ledwo dostrzegalną iskierkę gwiazdy a ciało moje zaczął przenikać chłód. Do Rychertowa dotarłem z niejakim trudem, gdyż otulona szczelnie drzewami dolina rzeczki przypominała zaciemniony tunel. Od gospodarzy, nieźle już zaniepokojonych moją nieobecnością, dowiedziałem się, że jezioro nazywa się Leśny Kociołek i chociaż niewielkie, jest bardzo cenione przez rybaków, gdyż jego głębiny zasiedla mała ale szlachetna, przypominająca śledzia, ryba- sielawa. Tak prozaicznej nazwy jeziora nigdy nie zaakceptowałem- na swój prywatny użytek nazwałem je Kocie Oczko.

Od tego dnia wszystkie popołudnia ostatniego tygodnia wakacji spędziłem nad tym zagubionym w lesie jeziorkiem. Rychło zostałem zaakceptowany przez jego stałych mieszkańców, którzy przestali zwracać na mnie uwagę i zajmowali się swymi codziennymi sprawami. Nie byli oni zbyt liczni: trzy czy cztery pary perkozów i kilkanaście par kaczek, ciągle troskliwie czuwających nad podrośniętymi, niewiele już mniejszymi od rodziców kaczętami. Wydawało mi się, do czasu, że troska pobrzmiewająca w kwakaniu kaczek, jest takim sobie, zwyczajnym, matczynym niepokojem na wyrost. Ale myliłem się. Któregoś popołudnia od lektury oderwał mnie nagły wybuch ogłuszającego i pełnego śmiertelnego przerażenia, kaczego wrzasku. Na przeciwległym brzegu jeziorka dojrzałem podrywającego się do lotu dużego, brązowego ptaka, unoszącego w szponach rozpaczliwie szamoczące się kaczę. Ale nie minął nawet kwadrans a kaczki uspokoiły się i tylko kilka piórek unoszących się na powierzchni wody, przestrzegało, że i nad Kocim Oczkiem zdarzają się tragedie.