Jan Chojnacki

Moje piękne sierpeckie harcerstwo

Od czasów dzieciństwa, jeszcze gdy mieszkałem w Susku, miałem predyspozycje do przewodzenia w gromadzie. Pewnie dlatego z ogromnym przejęciem obserwowałem głośne wydawanie komend przez mego Ojca, Bronisława, naczelnika miejscowej straży pożarnej lub przez porucznika Jana Płoso z Sierpca, podczas ćwiczeń ok. 30 strzelców, wyposażonych w przestarzałe karabiny typu "Mannlicher" Posługując się pozorowanym karabinem z upodobaniem naśladowałem komendy, chwyty bronią oraz musztrę. Nie wiedziałem wówczas, jak bardzo to naśladownictwo ćwiczeń i głośnego wydawania komend przyda mi się później w harcerstwie.

A harcerstwo przyszło do mnie około roku 1933 również w Susku, chociaż w specyficzny sposób. Mianowicie, mój starszy o kilka lat kolega, Karol Jakubowski, uczęszczający do ostatnich klas szkoły powszechnej w odległym o 5 km Sierpcu, zapisał się do ZHP. Imponował jedynym na wsi harcerskim mundurem i zabawiał młodszych chłopaków opowieściami o skautingu. Najważniejsze było jednak to, że w zagrodzie rodziców ustawiał "prawdziwy" namiot. Na prowizorycznym stelażu, sporządzonym z żerdzi, rozpościerał derki końskie - były to właściwie zszyte ze sobą kolorowe chodniki, tradycyjnie tkane ze szmacianych odpadów. Ponadto demonstrował obok tego namiotu całą czarowność harcerskiego ogniska, pokazywał proste elementy pionierki, przytaczał specyficzne nazewnictwo: "Czuwaj", "Stanica", "Hufiec", "Chorągiew", "Złaz" a także uczył nas najbardziej popularnych wówczas harcerskich piosenek. Była to dla mnie wprost znakomita szkoła pożądania czegoś, co już wtedy doskonale korespondowało z moją naturą.

Nic dziwnego, że kiedy w wakacje roku 1936 zamieszkaliśmy w Sierpcu, moja Mama musiała na gwałt szyć mundurki nie tylko dla mnie, ale także dla dwóch moich młodszych braci: Jurka i Zbyszka. Musiało to być ważne wydarzenie rodzinne, skoro ci wszyscy trzej harcerze w nowiutkich mundurkach, wraz z Mamą ozdobioną lisem, zostali natychmiast uwiecznieni w fotograficznym atelier pana Rutkowskiego i do dziś fotografia zachowała się w moim albumie. Natychmiast po rozpoczęciu roku szkolnego w gimnazjum - z radością i pełen emocji wywołanych posiadanym już mundurkiem oraz opisanymi wyżej przygodami parahercerskimi z Suska - zapisałem się do istniejącej tam 98 Mazowieckiej Drużyny Harcerzy im.Jakuba Jasińskiego.

Harcówka drużyny mieściła się w piwnicy, w czynnej pracowni robót ręcznych prowadzonej przez artystę-malarza, profesora Stefana Tamowskiego. Tak więc, w kącie sali sąsiadowały z typowymi warsztatami stolarskimi, imadłami i szafkami narzędziowymi pana profesora, dwa dziesięciosobowe namioty wraz z drewnianym stelażem, kotły kuchenne, narzędzia obozowe do pionierki oraz bardzo dla nas ważne przedmioty: werbel i trąbka sygnałowa. W osobnej szafce natomiast znajdowało się kilka podniszczonych (zaczytanych) podręczników i regulaminów harcerskich oraz niewielka dokumentacja drużyny.

Wkrótce dowiedziałem się na zbiórce, że nasza drużyna ma piękną tradycję, bo jest niemal tak stara jak samo gimnazjum, a jej pierwsi członkowie, prawie w komplecie, ochotniczo walczyli z bolszewikami w 1920 roku. Wtedy przyjmowałem te informacje na słowo, natomiast dziś o dacie powstania drużyny przekonuje dowodnie taki oto dokument, który trafił do mych rąk w ostatnich latach, a został znaleziony (przy innej okazji) w Państwowym Archiwum Akt Nowych w Płocku:

Związek Harcerstwa PolskiegoPłock,20.12.1917

Komenda IIIa Okręgu

L. 99

Mianowanie: Druh Stanisław Suliński, na zasadzie uchwały Komendy IIIa Okręgu z dnia 16 grudnia 1917 roku, został mianowany Komendantem I-szej sierpeckiej drużyny harcerskiej im.Jakuba Jasińskiego - w szarży zastępowego.

Z.Maciejewski

Komendant IIIa Okręgu

Znalazłem ostatnio również znakomite formalne potwierdzenie udziału naszych poprzedników z drużyny w walkach 1920 roku. Tak pisze o tym ks.Michał Grzybowski w książce wydanej w Płocku, w roku 1990, a noszącej tytuł: "Wojna polsko-rosyjska 1920 r. w Płocku i na Mazowszu":

"Podczas tych ciężkich dni pięknie spisali się harcerze sierpeccy. Z pierwszej drużyny harcerskiej im.J.Jasińskiego w wojsku służyło 18 druhów, dwóch z nich było rannych. W różnych formacjach wojskowych służyli druhowie: Stanisław Chojnacki, l.18, Stanisław Frydrychowicz, l.20, Franciszek Kołodziejski, l.19, Teodor Kozłowski, l.16, Czesław Kosobudzki, l.17, Aleksander Kuliński, l.17, Sylwester Kalisz, l.18, Wacław Kiełczyński, l.17, Adam Ligocki, l.16, Stanisław Mroczyński, l.18, Henryk Napiórski, l.15, Tadeusz Nadratowski, l.17,. Józef Osiecki, l.18,Stanisław Osiecki,l.15, Henryk Rudowski, l.16, Stanisław Strusiński, l.17, Kazimierz Wiśniewski, l.15, Wincenty Żuchniewicz, l.17."

Z jednym z wymienionych, a mianowice druhem Józefem osieckim, kontaktowałem się w Warszawie w latach osiemdziesiątych. Opowiadał o tych czasach i pokazywał mi wówczas znakomite technicznie zdjęcia całej drużyny, wszystkich wymienionych wyżej chłopców wraz ze sztandarem. Niestety, dziś już nie żyje i jakoś nie mogę do tego albumu dotrzeć.

Chociaż był to jeszcze świat bez telewizji, dyskotek, samochodów i rodzinnego biwakowania, to w latach 1936-1939 drużyna liczyła tylko około 30 druhów, na mniej więcej 400 uczniów tej koedukacyjnej szkoły. Skupiała zatem tylko tych, którzy chcieli się ochotniczo i odpowiedzialnie poddać rygorom etycznym, sprawnościowym i dyscyplinującym. W tym sesnie była to organizacja niewątpliwie elitarna, natomiast nie miało to żadnego związku ze statusem materialnym i społecznym rodziców.

Niestety, spora część druhów miała kłopoty finansowe ze skompletowaniem mundurów i dlatego, np. na defiladę trudno było zebrać choćby połowę stanu osobowego. Z tego też powodu maszerowaliśmy zawsze z fasonem nagradzanym oklaskami, ale przeważnie - w niestosowanej w kraju - kolumnie trójkowej i to w szyku rozstrzelonym, aby zawsze tworzyć wrażenie, że jest nas więcej. Z czasem ten rozstrzelony szyk trójkowy - zrodzony w Kiernozi - uważany był w Sierpcu tradycyjnie za nieodzowny dla naszej drużyny.

Mieliśmy sztandar i był on rzeczywiście niezwykle szanowany i honorowany, poczet zawsze nosił białe rękawiczki i paski pod brodą, a kolumna po defiladzie nigdy nie rozwiązywała się przed powrotem na gimnazjalne boisko i przed honorowym odprowadzeniem sztandaru ściśle wg obowiązującego ceremoniału.

Zbiórki drużyny odbywały się raz w miesiącu, a zbiórki zastępów trzy razy w miesiącu. Bieżąca działalność polegała na szkoleniu teoretycznym, dotyczącym takich tematów jak: historia drużyny, jej patrona, skautingu oraz ZHP; prawo i przyrzeczenie, władze państwowe i harcerskie; regulaminy stopni, sprawności, umundurowania i musztry; symbolika i nazewnictwo harcerskie. Natomiast szkolenie praktyczne dotyczyło pionierki, węzłów, sygnalizacji, topografii, samarytanki, musztry, zdobywania sprawności, biegów harcerskich, konserwacji sprzętu obozowego, wycieczek i generalnie przygotowania do letniego obozowania. W sensie etyczno-wychowawczym ważne również było spełnianie indywidualnie i zbiorowo tzw. "dobrych uczynków".

Natomiast niebłahym elementem wychowania i szkolenia w dziedzinie kultury były ogniska, nasycone piosenkami, gawędami drużynowego, okrzykami i tzw. rakietami, aktualną satyrą kupletową i pseudomodlitewną, dowcipnymi scenkami o takich nazwach jak: Golarz, Lustro, Na ganku stoi Zosia, Pochód Beduinów z wielbłądem. Choć scenki te były prymitywne i powtarzane na kolejnych ogniskach, to ich atrakcję stanowili wciąż zmieniający się aktorzy. Wiele śmiechu wywoływały kawały czynione nowicjuszom, którym kazano np. z zawiązanymi oczami stąpać wśród butów, linek, patyków i itp. (w międzyczasie usuwanych z pola zabawy). Oprócz obrzędowości i niewątpliwych akcentów wychowawczych, ogniska i ich programowanie stało się naturalną szkołą odwagi estradowej, aktorstwa i ogólnie wyławiania animatorów kultury. Osobiście wiele tej młodzieńczej szkole zawdzięczam.

Ze zwykłych harcerzy, zbliżonych do mnie wiekiem, których w szczególny spsób zapamiętałem, chciałbym wymienić druha Kubę Chojnackiego (później wieloletniego, zasłużonego i do dziś sprawującego godność Prezesa Towarzystwa Naukowego Płockiego); druha Jurka Kazimierczaka z mego zastępu (późniejszego profesora hematologii w Belgii oraz Szwajcarii); druha Jurka Bończaka (późniejszego profesora medycyny, generała, Komendanta Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi) oraz również z mego zastępu i zarazem mego najlepszego w Sierpcu przyjaciela, druha Gedka (Gedymina) Dowsina (który później poległ bohatersko walcząc w oddziale AK w Powstaniu Warszawskim).

Formalnym opiekunem drużyny szkoły był za moich czasów profesor wychowania fizycznego Tytus Gomulicki, który - ze względu na rzadko spotykane imię - przez gimnazjalistów zwany był powszechnie po prostu "Tytusem" i początkowo sądziłem nawet, że to tylko przezwisko tego naszego nauczyciela, spokrewnionego zresztą blisko z bardzo znanym pisarzem, Wiktorem Gomulickim. Opieka "Tytusa" nad nami miała jednakże wymiar jedynie formalny, ponieważ nie wtrącał się on zupełnie do naszych harcerskich poczynań.

Drużyna była zawsze wielopokoleniowa, czyli jej członkami byli zarówno zupełni nowicjusze, jak i druhowie bardzo już doświadczeni, którzy mieli za sobą liczne obozy i rękawy pełne znaków sprawnościowych. Miało to kolosalne znaczenie wychowawcze, a dla mnie i generalnie dla młodszych roczników również ambicjonalne, ponieważ na tym polu spotykaliśmy się po bratersku i w atmosferze gier i zabaw harcerskich nawet z podziwianymi przez nas maturzystami. Wielopokoleniowość pozwalała także na historyczną trwałość takiej drużyny i na bezbolesne wyłanianie kolejnych zastępowych, przybocznych i drużynowych, poprzez praktykowanie u "mistrza" - poprzednika na danym stanowisku.

W takim też trybie ostatnim przed wojną drużynowym został Harcerz Orli Remigiusz Tański a jego przybocznym, również Harcerz Orli, Janusz Paschke (syn miejscowego, bardzo szanowanego, pastora). Ja zaś pełniłem już funkcję zastępowego oraz kronikarza, a szczyciłem się stopniem "ćwika" - był to wówczas trzeci stopień wtajemniczenia skautowego - znaczony dumie złotą lilijką, nabijaną na zwykły Krzyż Harcerski.

Natomiast, kiedy wstępowałem do drużyny w 1936 roku, to moim pierwszym drużynowym był poprzednik R.Tańskiego, Harcerz Rzeczypospolitej Władysław Kowalski, a przybocznym tego ostatniego, Harcerz Orli Kazimierz Przeradzki. Obaj pochodzili z tej samej klasy maturalnej. Pierwszy wyróżniał się jednak niezwykłą powagą i statecznością, natomiast drugi błyszcał sytuacyjnym dowcipem, łatwością przyswajania obcych języków i niezwykłą fantazją.

Ta fantazja Kazika Przeradzkiego uwidaczniała się podczas zbiórek i sierpeckich defilad np. w ten sposób, że paradował wciąż w białej, okrągłej i stebnowanej czapce marynarskiej (bez daszka), tzw. "amerykance", ozdobionej kotwicą z lilijką, czyli herbem właściwym dla harcerskich wyg morskich, a ponadto nosił wyjątkowo obfitą i krwistą chustę pod szyją, co w sumie kierowało na niego spotęgowaną ciekawość otoczenia. Absolutnie nietypowa dla naszej lądowej drużyny czapka, była - jak się chwalił - pamiątką po rejsie na "Zawiszy Czarnym", na światowe jamboree, bodajże w Wielkiej Brytanii. To jego okrągłe i "albinoskie" nakrycie głowy wśród kontrastowo odmiennych kształtem i barwą rogatywek, okropnie nas denerwowało, a z drugiej strony nie da się ukryć, że - w połączeniu z zasłyszaną przygodą w postaci jego uczestnictwa w jamboree i pływaniu na żaglowcu - byłą niewątpliwie przedmiotem naszej powszechnej zazdrości. I nie jest ważne, że - jak mi niedawno powiedział jego starszy brat Wojciech - była to prawdopodobnie jedynie wspaniała fantazja naszego przybocznego. Dla nas była to absolutnie rzeczywistość i taką już na wieki wieków pozostanie w pamięci hercerzy z 98 MDH, bo utrwalonej w tej mojej pisemnej relacji.

Osobiście, pod względem fantazji i stroju , nie ustępowałem zbytnio Kazikowi. Tak się bowiem złożyło, że powróciwszy - bodajże w roku 1937 - z obozu w górach, gdzie napatrzyłem się na góralskie kapelusze z muszelkami i piórami, zdarzyło mi się prowadzić całą kolumnę sierpeckich hercerzy (i to nie tylko gimnazjalnych - tu kłaniają się moje umiejętności głośnego wydawania komend i przykładna znajomość musztry, o czym pisałem na wstępie wspomnień z Suska) podczas defilady Polskiej Organizacji Wojskowej. Harcerską rogatywkę przyozdobiłem wówczas dookólnie przywiezionymi z Nowego Targu góralskimi muszelkami na czerwonym, kontrastującym paseczku. Przypiąłem także do tej harcerskiej czapki jakieś wielkie pióro ze skrzydła indyka lub gęsi, a nie zabrakło przy nim i znacznego pukla białego puchu. Ponadto, swój zwykły szary i dość sfatygowany płaszcz, uzupełniony przy kołnierzu brązowym sznurem zastępowego, przewiesiłem i opuściłem z ramienia prawie dokładnie tak, jak to robią ze swymi pelerynami wojskowi podhalańczycy. To był dopiero harcerski fason! Wiem, że ta fantazja podobała się publiczności, otrzymałem od niej brawa, a potem gratulacje z tego powodu i to nie tylko od moich różnych sierpeckich ciotek i nauczycielek gimnazjalnych.

***

W lutym 1945 roku, natychmiast po uruchomieniu szkoły, odtworzyłem swoją dawną drużynę (do zabawnych ciekawostek należało, że otrzymałem na to oficjalne upoważnienie od ówczesnego przewodniczącego Związku Walki Młodych w Sierpcu, Janusza Sułkowskiego, który zarazem wyraził aprobatę dla druha Zdzisława Wrońskiego na mego przybocznego. Niezwykłość zdarzenia polegała na tym, że ja byłem synem głównego działacza sanacyjnego w powiecie, zaś ojciec Zdzisława, to przedwojenny komendant granatowej policji w Sierpcu. Mieliśmy zatem obaj "znakomite" pochodzenie, niezwykle ostro piętnowane przez ówczesne władze.).

Na fali patriotycznych emocji wyzwolenia i po pięcioletniej okupacyjnej tęskonocie za utraconym harcerstwem, ponowne zorganiozwanie drużyny nie było trudne. Wystarczyło mi entuzjazmu, doświadczenia skautowego i zdolności organizacyjnych, aby nadać działaniom znaczny rozmach. Wkrótce drużyna liczyła około 80 druhów (w wieku od 14 do 23 lat). Odzyskalismy starą harcówkę piwniczną, którą własnymi rękami odnowiliśmy, zdobyliśmy dwa 10-osobowe namioty wojskowe, znalazły się i jakieś duże garnki i jakieś stare podręczniki. Brakowało tylko trąbki i werbla, ale za to - oprócz mnie - mielismy dwóch akordeonistów (Jurek Jagodziński i Franek Ożarzewski) i trzech gitarzystów (w tym przyszłego drużynowego - Zdzicha Jabłońskiego). A przydały się i skrzypce Witka Rutkowskiego z Białyszewa, który zainicjował i poprowadził cieszący się dużym powodzeniem chór rewelersów (uczestniczyłem w nim także, a naszym popisowym numerem był "Kos"). Mamy uszyły błyskawicznie nie tylko mundury, ale również sztandar, a lilijkę z mosiężnej blachy dla zwieńczenia drzewca wykonał ojciec Zdzicha i Mirka Jabłońskich, który prowadził warsztat blacharski i kochał synów - zapalonych harcerzy.

Działalność w drużynie organizowałem w identyczny sposób jak przed wojną, ale z niezwykłą intensywnością i szczególnie w odniesieniu do imprez kulturalnych (publiczne ogniska na scenie i w plenerze), biegów harcerskich, biwakowania, zdobywania sprawności i stopni. Opiekunem drużyny był fizyk, mgr Paweł Rukuszewski, którego lubiliśmy, poniewą sprzyjał nam, nie wtrącając się do poczynań programowych. Niektórych harcerzy kierowałem do prowadzenia innych drużyn. W ten np. sposób zastępowy Jerzy Bończak (późniejszy lekarz-generał, profesor i wiceminister zdrowia) objął drużynę w jednej ze szkół powszechnych w Sierpcu. Osobiście zaprowadziłem kronikę stosując gotyk oraz iluminując w uproszczony sposób pierwsze litery tekstów; później zleciłem kontynuowanie tego dzieła uzdolnionemu plastycznie druhowi, Eugeniuszowi Girszewskiemu. Muszę nadmienić, że w drużynie aktywnie działał również mój najmłodszy brat, Zbigniew.

Dla mnie osobiście, a może i dla drużyny, najważniejsze zdarzenie miało miejsce w czasie ferii wielkanocnych 1945 roku. Tak byliśmy spragnieni obozowania, że zorganizowaliśmy tygodniowy pobyt nad jeziorem w lesie koło Szczutowa, chociaż nie posiadaliśmy ani wyposażenia, ani przygotowania do kwaterowania w prawie zimowych warunkach - ówczesna Wielkanoc była bowiem wczesna i miała miejsce 1-2 kwietnia,. Znalazło się jednak około 30 ochotników, a każdy z nich zabrał z sobą kaszę, mąkę, cukier, chleb itp. prowiant oraz osobiste wyposażenie - w tym siennik. Na furmankę załadowaliśmy namioty, kotły i plecaki, a sami pomaszerowaliśmy piechotą. Po rozbiciu namiotów chłopcy udali się do najbliższej wsi po słomę. Pamiętam jak dziś "pochód mrówek" z bagażem na plecach większym niż one same - tak wracali harcerze z wypchanymi po brzegi siennikami. Funkcję oboźnego, a zarazem kwatermistrza, doskonale pełnił przyboczny, druh Zdzisław Wroński. Spaliśmy pokotem na siennikach, a zimno przytulało nas do siebie bez jakiegokolwiek rozkazu, bo dwa koce na osobę nie wystarczały. Zamiast prycz, pod siennikami ułożyliśmy ciągły materac z suchych gałęzi i to nas izolowało od ziemi. Humor dopisywał, a dwa przeludnione namioty zapewniały odrobinę ciepła dla śpiących w ubraniach druhów. W sumie było morowo, szczególnie przy codziennych ogniskach lub w czasie forsownych zajęć w zastępach.

Pod koniec obozu spadł śnieg, co zmusiło nas do zwijania niedosuszonych namiotów. Na domiar złego nie mieliśmy już pieniędzy na furmankę i oprócz plecaków, także ciężki brezent i gruby drewniany stelaż, trzeba było nieść do Sierpca na własnych plecach. Musiałem zarządzać coraz to częstsze i dłuższe postoje, a droga do miasta jakby się wciąż wydłużała.

Od czego jednak zaradny drużynowy? Kiedy chłopcy odpoczywali na skarpie przydrożnego rowu, błyskawicznie ułożyłem krótką piosenkę:

"Głowa do góry, dziarska mina,

harcerską piosenkę w sercach nosim,

hej! Mazowiecka my drużyna

z numerem dziewięćdziesiąt osiem!"

Stało się to niewątpliwie za sprawą Ducha Świętego, bo ta prosta i wesoła piosenka natychmiast chwyciła, podniosła chłopców na duchu i pozwoliła już bez odpoczynku dotrzeć do Sierpca. Miałem oczywiście z sobą akordeon, który ułatwiał i nagłaśniał nasze śpiewanie, kiedy maszerowaliśmy uliczkami starego miasta i kiedy otwierały się okna zaciekawionych i witających nas serdecznie mieszkańców. Trzeba pamiętać, że samochodów prawie wówczas nie było i przemarsz kolumny środkiem jezdni nie wymagał żadnych zezwoleń. Moi druhowie byli wyraźnie dumni z posiadania własnej piosenki oraz zwycięskiego pokonania trudów wczesno-wiosennego obozowania oraz nader uciążliwego marszu.

Piosenka stawała się w szkole i w mieście coraz bardziej popularna, ale przecież była za krótka i starczało jej właściwie tylko na refren. Stąd też, kiedy przed 15 maja 1945 roku (na podwórku własnego domu) budowałem z harcerzami drewnianą altankę (podarunek imieninowy dla dyr. Zofii Gałęskiej - był to pomysł Zdzicha Jabłońskiego), urodziły się nareszcie dwie uzupełniające zwrotki:

"Rogatywka z lilijką na głowie,

czuwaj - to hasło jest w nas -

na drodze jesteśmy, czy w rowie,

wesoło śpiewamy - hej wraz!

Trzymajmy się razem druhowie,

a kiedy pójdziemy już w świat,

niech każdy dokoła się dowie,

żeś naszej drużyny jest brat..."

W taki właśnie sposób stałem się autorem pierwszej w życiu piosenki, która przez swoją rosnącą popularność rodziła dalsze próby twórcze - tym razem już na gruncie płockim.

Sierpeckie sukcesy 98 Mazowieckiej Drużyny Harcerzy im. Jakuba Jasińskiego tak mnie rozzuchwaliły, że pod koniec czerwca 1945 roku udałem się do nieznanego mi zupełnie Komendanta Hufca Płockiego z propozycją zorganizowania naszych występów w kino-teatrze "Przedwiośnie". Ówczesny komendant, phm Ryszard Wodzyński uznał,że po prostu "spadłem mu z nieba". Przyjął mnie niezwykle serdecznie i stwierdził, że jest to znakomita okazja do pobudzenia odradzającego się harcerstwa płockiego. Zaproponował przedłużenie zapowiedzianej wizyty do dwóch dni, apel obydwu hufców (tu muszę zaznaczyć, że byłem wówczas także członkiem Rady Hufca w Sierpcu) oraz propagandowy przemarsz przez miasto ze sztandarami i śpiewem - obiecał przy tym zapewnić nocleg i częściowe wyżywienie. Uzgodniłem datę, salę, sprzedaż biletów, plakaty itp. szczegóły. Wracałem dumny i pełen zapału, przygotowany do takiego zmobilizowania sił, aby godnie zaprezentować się w prastarym, piastowskim grodzie.

***

Zaczęły się gorączkowe przygotowania, uzupełnianie mundurów (tym bardziej, że wciągnęliśmy do ekipy wyjazdowej doskonały szkolny zespół tańca, którym kierowała niezapomniana i piękna Maria Olszewska), szlifowanie ułożonego przeze mnie programu "ogniska", załatwianie transportu (dwa poniemieckie traktory z przyczepami), projektowanie plakatów (dh Genek Girszewski namalował harcerza i ślady stóp wiodące do kino-teatru "Przedwiośnie").

Ze względu na zbliżające się matury i egzaminy skróconego roku szkolnego, do ostatniego dnia utrzymywaliśmy całą rzecz w tajemnicy przed dyrektorką Gałęską, ponieważ byliśmy przekonani, że odmówi zgody. Wg ukartowanego z góry planu, udałem się do niej po zgodę dopiero wtedy, gdy pod szkołą dudniły już przeraźliwie zdezelowane traktory, a na przyczepach stała cała drużyna (na siedząco nie pomieścilibyśmy się, a przepisy drogowe jeszcze nie regulowały zasad przewozu osób). Wyjazd był już nie do odwołania ze względu na nasze przygotowania i zaawansowanie spraw w Płocku. Skończyło się oczywiście awanturą, łzami obydwu "wysoko umawiających się stron" i wymuszoną zgodą przezacnej, ogólnie sprzyjającej harcerzom, pani Zofii. Ruszyliśmy młodzieńczo rozhukani i pełni wiary w swoje nieograniczone możliwości organizacyjne i artystyczne. Na szczęście pogoda sprzyjała, traktory się nie popsuły i w ciągu dwu godzin dotoczyliśmy się nad Wisłę.

***

Na miejscu wszystko szło zgodnie z planem. Hufiec Płocki powitał nas na dziedzińcu przy swej komendzie, były raporty i przemówienia, była radość znalezienia się w tak licznej, braterskiej gromadzie. Następnie długa kolumna harcerska ruszyła przez miasto. Prowadziłem tę kolumnę (z paskiem pod brodą, jak nakazywał regulamin), a towarzyszył mi "Wódz", czyli druh Wodzyński. W pierwszej czwórce mojej drużyny maszerowało dwóch akordeonistów (Jurek Jagodziński i Franek Ożarzewski), którzy prawie bez przerwy grali piosenkę "Głowa do góry", a wiara śpiewała ją ze wszystkich sił na fali ambicjonalnych uniesień. Żywa i łatwa piosenka podchwytywana była omal natychmiast i przez harcerzy płockich, co wzmacniało efekt ulicznego przemarszu, podczas którego część chłopców rozklejała odręczne plakaty druha Genka. Nic przeto dziwnego, że później widownia teatru wypełniła się do ostatniego miejsca i nie mieliśmy najmniejszych kłopotów ze sprzedażą biletów oraz pokryciem kosztów wynajęcia sali na sobotnie popołudnie oraz niedzielny poranek.

***

Znamienne i niezapomniane do dziś wrażenie pozostawiło to, że po propagandowym przemarszu padły odpowiednie komendy i w szeregach stojących naprzeciw siebie, stanęli harcerze z Sierpca i Płocka. Wówczas każdy druh z Płocka podchodził do stojącego naprzeciwko druha z Sierpca i po prostu zabierał go do swego domu, co oczywiście w gościnnej rodzinie oznaczało nie tylko nocleg. Było to wspaniałym gestem braterstwa i serdeczności, a równocześnie jakże prostym i niedzisiejszym sposobem rozwiązania trudnej sprawy kwaterunkowej dla prawie setki gości. To pomysł "Wodza", utrzymywany w tajemnicy przed nami, ale niewątpliwie wcześniej starannie przygotowany i uzgodniony z rodzicami.

***

W teatrze okazało się, że - jak nigdy dotąd - będziemy występować w doskonałych dekoracjach, bo znalazły się nawet prawdziwe drzewka (uzupełnione naszym namiotem i przywiezionym stosem ogniskowym co stworzyło nastrój prawdziwego harcerskiego obozu. Widząc nasz zapał, mechanicy sceny samorzutnie dołączyli się z reżyserią światła, co znakomicie wzmocniło atmosferę romantyczności całego spektaklu. Osobiście reżyserowałem przedstawienie, wiązałem słowem punkty programu, śpiewałem w chórze rewelersów, a pod koniec śpiewałem solo bardzo nastrojową piosenkę, której jedna ze zwrotek brzmiała:

"Pamiętam, gdy byłeś harcerzem

- ileż to w domu było ambarasu,

gdyś się wybierał na wielką przygodę,

w daleką podróż do bliskiego lasu ...

Koiły wtedy troski twe chłopięce,

matczyne ręce, matczyne ręce..."

Mój solowy śpiew nie był oczywiście porywającym popisem wokalnym, lecz po prostu jednym z elementów naturalnego harcerskiego ogniska - zresztą nikt z nas nie był profesjonalistą. Jednakże, ponieważ na sali było sporo matek i młodzieży harcerskiej, publiczność uległa naturalnemu w tej scenerii wzruszeniu i zostałem zmuszony do bisowania. Mój błąd polegał jednak na tym, że powtórzyłem całą kilkuzwrotkową piosenkę (dał tu znać o sobie brak doświadczenia estradowego!). Jak się potem okazało, ta właśnie żywiołowość widowni harcerskiej (podejrzewanej o sztuczną klakę) i mój przydługo eksponowany baryton, nie bardzo przypadły do gustu recenzentowi "Robotnika Mazowieckiego", który podkreślił to w swoim - ogólnie bardzo przyjaznym - artykule pt: "Harcerze sierpeccy na gościnnych występach w Płocku". (Nr 5/1945)

***

Wrócilismy szczęśliwie do Sierpca. Tymczasem nasza piosenka rozbrzmiewająca na ulicach Płocka tak się spodobała, że tamtejsi harcerze (zmieniając nieznacznie końcowy fragment refrenu: "...harcerską piosenkę z serca głosi, hej! mazowiecka my drużyna, co 89 nosi!...") dostosowali ją dla 89 Męskiej Drużyny Harcerskiej "Małachowianki" i śpiewali przez kilka następnych lat, jak swoją własną.

Nasza sprawność organizacyjna i umiejętności z zakresu kultury harcerskiej, zostały tak wysoko ocenione przez instruktorów płockich, że "Wódz" zaproponował nam wspólny obóz obydwu hufców w sierpniu, w Borowiczkach.

***

Tak też się stało. Do Płocka dotarliśmy pociągiem, zwiedziliśmy Tumskie Wzgórze, a następnie pomaszerowaliśmy do Borowiczek. Utworzyliśmy tam dwa podobozy liczące łącznie 157 osób. Całością dowodził "Wódz", a ja zostałem oboźnym (w dzisiejszym znaczeniu komendantem) podobozu, który liczył około 60 druhów. Resztę stanowił podobóz płocki, którym znakomicie kierował phm Adolf Szwajgert. Moi harcerze przodowali oczywiście w organizowaniu kultury obozowej, ale sporo wysiłku i sprytu wymagało zaopatrzenie. Po dżem pływało się np. kajakiem aż do płockich Mariawitów, a nieznośnie opierającą się jałówkę, na postronku (z przydziału) przyprowadziłem z zastępem aż z Bielska. Wiązały się z tym przeważnie zabawne zdarzenia, które zapełniały satyrę wieczornych ognisk. Cały obóz posiadał typowe cechy przedwojenne - zbijane własnoręcznie prycze, stół ziemny, prymitywne latryny, kuchnia bez obcego personelu, puszczańskie bramy i totemy, duża dyscyplina oraz wysoko postawiona musztra, marsze ze śpiewem, uciążliwe warty itp.

W sumie było nam dobrze i bardzo zżyliśmy się z instruktorami i harcerzami płockimi. Tam poznałem m.in. druhów: St.Tomaszewskiego, L. Ceglarza, Starościńskiego i innych. Owocuje to do dziś.

***

Był to właściwie ostatni epizod mej działalności w 98 MDH, gdyż od nowego roku szkolnego przeniosłem się do liceum płockiego. Berło po mnie przejął dh Zdzisław Jabłoński, cenny dotąd zastępowy, grający na gitarze i bardzo rozśpiewany. Byłem pewien, że przekazałem drużynę w dobre ręce i nie zawiodłem się, tym bardziej, że jego przybocznymi zostali z kolei druhowie Henryk Tuziński i Mirosław Jabłoński. Wszyscy oni byli przeze mnie przygotowani do takich funkcji i pełnili je potem z powodzeniem.

Epilog

Moja droga harcerska wiodła dalej przez Płock, Gdańsk i Warszawę - do stopnia Harcerza Rzeczypospolitej i harcmistrza. Natomiast moja skromna sierpecka piosenka dała początek kilkudziesięciu utworom, takim, jak: "Z Małachowianki śpiewa drużyna" (1945), "W nadwiślańskim grodzie" (1946), "Szare płótna namiotów" (laureatka konkursu ZHP, 1946), "Hymn Choragwi Mazowieckiej" (1982), "Dzieci Płocka" (pieśń zespołu o tej nazwie - 1983), "Stanica w Gorzewie" (1985), "Plurimos annos Małachowianko" (1995), "Z rozlicznych krain" (piosenka Światowego Zlotu Harcerstwa Polskiego Zegrze'95) oraz słowa hymnu TNP (do muzyki prof.Tadeusza Paciorkiewicza). Niektóre z tych pozycji ukazały się w śpiewnikach, a wymienioną tu piosenkę zlotową, wydrukowaną w oficjalnym "Dzienniczku Uczestnika", posiadał każdy z ponad 7 tysięcy obecnych tam harcerzy.

Najważniejsze jednak, że około 1985 roku powróciłem z moją piosenką do starej poczciwej "budy" w Sierpcu - noszącej dziś imię majora Henryka Sucharskiego. Na prośbę hm Hanki Kowalskiej, ułożyłem piosenkę dla istniejącego tam wówczas szczepu im.Bohaterów Westerplatte. Nie będę ukrywał, że pisząc słowa ostatniej zwrotki myślałem (być może zarozumiale!) i o sobie - chłopcu z Sierpca.

A oto ta zwrotka, puentująca piosenkę pt. "W niewielkim mieście":

W niewielkim mieście znajoma rzeka,

wiekowy ratusz, rodzinny dom,

Chcemy w tym mieście rosnąć człowiekiem,

by najtrudniejszym móc sprostać dniom!".