Kazimierz German

Głodny świt niepodległości

(Rodzina autora mieszkała we wsi Grodkowo-Morgi)

Wiosna, lato i jesień 1917 r. w zasadzie niczym nie wyróżniały się w naszym życiu od lat poprzednich, chyba tylko przetrwanie każdego dnia stawało się coraz trudniejsze. Największą udrękę stanowiło ciągłe chowanie przed żandarmami niemieckiemi zboża, mąki i innych artykułów żywnościowych. Ojciec z reguły zakopywał je w ziemię, ale w rezultacie tego sposobu chowania jadaliśmy zawsze stęchły chleb i mąkę. Ponadto teraz musieliśmy już odrabiać "pańszczyznę" nie tylko za karpy, ale również za pastwisko i siano dla krów. Umowa na koszenie siana polegała na tym, że dwie kopki zabierał dziedzic, a trzecią ojciec. Matka wspierała ojca jak mogła, zwłaszcza gdy na folwarku rozpoczęły się wykopki. Tym razem także ja z Antosiem pomagaliśmy matce. Pracowaliśmy więc na folwarku, jednocześnie chodziliśmy do szkoły.

Jak już wspominałem, nigdy nie byłem złym uczniem, czasem otrzymywałem nawet pochwały od kierownika szkoły, a bywało i tak, że stawiał mnie za wzór. Nie mogłem się jednak porównać z młodszym braciszkiem, ośmioletnim Antosiem, który systematycznie pomagał rodzicom, a równocześnie czynił świetne postępy w nauce. Był lubiany w domu i w szkole. Jak na swój wiek był rosły, dobrze zbudowany i nigdy nie chorował. Tymczasem 22 grudnia 1917 r. wróciliśmy razem ze szkoły, a wieczorem poczuł się źle. Na drugi dzień nie wstał już z łóżka, a 24 grudnia wieczorem zakończył życie, dokładnie w rok po śmierci dziadka. Rozpacz w domu nie miała granic, płakaliśmy wszyscy, nawet ojciec, u którego nigdy dotąd nie widziałem w oczach łez.

Właśnie w tych tragicznych dniach wojny, kiedy śmierć zbierała swe żniwo, w roku 1918 wybuchła straszna epidemia grypy zwanej hiszpanką. Choroba powalała całe rodziny, nieraz całe wsie tak, że nie było komu podać chorym kropli wody. Ludzie umierali jak muchy. Prawie nie było dnia, aby nie odprowadzano zmarłego do figury, stojącej na skraju wsi. Dziś jeszcze, gdy widzę pogrzeb, dźwięczą mi w uszach słowa pieśni żałobnej, którą żegnano zmarłych: "już idę do grobu ciemnego, smutnego, tam będę spoczywał aż do dnia sądnego". W ciągu zaledwie kilku tygodni w wielu parafiach powstały nowe cmentarze, bo na starych brakowało już miejsc do chowania zmarłych.

Z wyjatkiem ojca, który ciężko chorował, matkę i mnie szczęśliwie grypa ominęła. W lecie 1917 r. matka, jakby wiedziona intuicją, nazbierała bardzo dużo ziół, jak kwiat lipy, czarnego bzu, podbiał, tysiącznik, mięta itd. Podczas epidemii parzyła zioła i niosła pomoc najbardziej potrzebującym. W tym czasie w Sierpcu nie było ani jednego lekarza, gdyż Niemcy wszystkich zabrali na front. W najcięższej sytuacji znalazła się rodzina robotnicza Lichniaka, który w r.1917, chroniąc się przez głodową śmiercią, przybył z Łodzi w nasze strony razem z żoną i pięciorgiem dzieci. Matka załatwiła dla nich mieszkanie w walącym się budynku w Grodkowie-Włókach,. Dopóki Lichniak był zdrów, naprawiał obuwie mieszkańcom okolicznych wsi i w ten sposób zarabiał na nędzne utrzymanie. W czasie epidemii w ciągu paru dni zachorowała cała rodzina Lichniaka. Chodziliśmy do nich z matką prawie każdego wieczoru. Zabierałem do torby kilka kawałków torfu o parę drewek, a matka otrzymane od sąsiadów pożywienie, które na miejscu odgrzewaliśmy i podawaliśmy tym biednym ludziom leżącym na barłogu w ciemnej i zimnej izbie. Po paru dniach Lichniak zmarł., potem kolejno jego pięcioro dzieci, jedynie wdowa wyzdrowiała i samotnie powróciła do Łodzi.

Podczas epidemii hiszpanki, przerwy w zajęciach szkolnych nie było, chociaż do szkoły uczęszczało nie więcej niż jedna trzecia uczniów. Jednakże wkrótce i nasz kierownik, Stanisław Kalinowski, położył się do łóżka, z którego już nigdy nie wstał. Pogrążeni w bolesnej żałobie, pochowaliśmy tego wspaniałego nauczyciela i wychowawcę.

Po śmierci Kalinowskiego, z braku nauczyciela, nastąpiła przerwa w nauce. I dopiero po jakimś czasie na jego miejsce przybył niejaki Zawadzki. Nie wiem, co on robił przed objęciem stanowiska kierownika szkoły, ale jeszcze dziś z całą pewnością twierdzę, że na pedagoga nigdy się nie nadawał. Także władze szkolne zorientowały się w kwalifikacjach pedagogicznych Zawadzkiego, bo szybko odwołany został i ze stanowiska kierownika szkoły, i nauczyciela w Susku. Zyskaliśmy ogromnie, bo na jego miejsce przysłano nie tylko dobrego pedagoga, wychowawcę, ale i działacza społecznego i politycznego, Bronisława Chojnackiego. W tym czasie należał on do POW. Mnie potem przez wiele lat okresu międzywojennego łączyły z nim bliskie stosunki na niwie pracy społecznej.

W roku 1918 podczas czwartej i - jak się potem okazało - ostatniej wojennej wiosny, trzeba było normalnie przystą[pić do prac polowych. Wraz z innymi wyszedł również w pole mój ojciec, ale po długiej i ciężkiej chorobie nie był zdolny do pracy. Zresztą wszyscy po przebytej hiszpance ledwo trzymali się na nogach. Tak więc pierwsze miesiące 1918 r. nie przypominały zwykłej gwarnej i pracowitej wiosny. Ludzi na polu było mniej, a wśród nich przeważały kobiety i dzieci. Również w naszym gospodarstwie trudy prac wiosennych spadły na mnie i na matkę. W ten sposób, mając jedenaście lat, stawałem do pracy jak dorosły człowiek, zdając swoisty egzamin "dojrzałości".

Latem i jesienią 1918 r. docierały do naszej wsi różne wieści z frontów: że walki toczą się zacięte, ale i takie, że walczący przeciwko sobie żołnierze poczęli się bratać. Bulwersowały one chłopów, lecz niestety, na baczniejsze śledzenie wypadków rozgrywających się na arenie wojny nie było warunków. Zanim bowiem wygasły ogniska hiszpanki, wieś mazowiecką nawiedziła nowa plaga, tym razem tyfus, który łącznie z hiszpanką zebrał nie mniejsze niż wojna żniwo śmierci, zwłaszcza wśród kobiet i dzieci.

Naszą rodzinę tyfus ominął, choć w moich stronach chorowało mnóstwo ludzi. Widziałem potem wiele osób, którym po przebytej chorobie wypadały włosy, co szczególnie dziewczynom przysparzało wiele zmartwień i kłopotów.

Ludzie przygnieceni ogromem nieszczęść głusi byli na wiele wydarzeń na świecie, ale główna sprawa, jaką była niepodległość Polski, zawsze pozostała w naszej wiejskiej społeczności żywa i budziła powszechne zainteresowanie. Nie wiem dlaczego, ale najgłośniej było o orędziu prezydenta Stanów Zjednoczonych Wilsona; może dlatego, że księża i dziedzice rozprawiali o tym najwięcej. Wśród ludności wiejskiej z każdym dniem narastała pewność, że wojna przyniesie samodzielną i niepodległą Polskę.

11 listopada 1918 r., jak w każdy normalny dzień, byłem w szkole. Już od kilku dni szosą z Płocka do Sierpca bezładnie wlokły się grupy żołnierzy niemieckich, szła piechota, czasem jakiś oddział kawalerii i od czasu do czasu dwie albo trzy armaty zaprzężone w chude, wymęczone konie. Wycofujący się w listopadzie 1918 r. Niemcy w niczym nie przypominali tych z pierwszych dni marca 1915. Teraz szli z opuszczonymi głowami, wynędzniali, od dawna nie goleni, pokaleczeni, często z zabandażowanymi głowami i rękami, straszliwie zabłoceni, ledwie poruszali nogami. Później dowiedzieliśmy się, że w Sierpcu kilka niemieckich oddziałów, nie stawiających już żadnego oporu, zostało rozbrojonych; zabrano im broń, a oni pomaszerowali dalej, skąd przybyli w r. 1915.

Nasz kierownik pochwalił się potem przed nami, że Niemców rozbroiła Polska Organizacja Wojskowa pod dowództwem Henryka Tułodzieckiego, kierownika szkoły podstawowej w Grąbcu, komendanta POW w powiecie sierpeckim. W ogóle pan Chojnacki informował nas o niektórych wydarzeniach. Mówił na przykład o powstaniu w Lublinie Tymczasowego Rządu, o przyjeździe Piłsudskiego do Warszawy i przyjęciu przez niego steru władzy państwowej.

Jakoś do czasu podpisania przez Niemców rozejmu, nie przypominam sobie, ażebym kiedykolwiek słyszał tak często wymieniane teraz nazwisko Piłsudskiego. Dopiero po jego powrocie z Magdeburga nasz kierownik, uwielbiający zresztą swego Naczelnika, na jednej z lekcji zapoznał nas z jego biografią. Mówił też o zmianach zachodzących w kraju, a więc o rządzie Moraczewskiego, a potem o powrocie Paderewskiego i utworzeniu przezeń nowego rządu, uznanego przez mocarstwa zachodnie. Nie pamiętam już, czy do informacji tych mój kierownik szkoły dodawał swój komentarz. Wiem, że politycznie związany był z "Wyzwoleniem", podczas gdy Tułodziecki należał do PPS, lecz różnice w przynależności partyjnej nie miały żadnego wpływu na ich bliskie i przyjacielskie stosunki.

Wiadomości o bieżących problemach politycznych nie były dla mnie obojetne, jednak najbardziej atrakcyjne były relacje o wojnie pochodzące od bezpośrednich świadków wydarzeń. A już w kilka dni po zakończeniu wojny, do rodzinnych wsi zaczęli wracać byli żołnierze armii carskiej; jedni z niewoli niemieckiej, inni z austriackiej. To oni opowiadali nam o swoich ponad czteroletnich przeżyciach wojennych. Adam Kamiński, biorący udział w zdobywaniu Przemyśla, w tych latach twierdzy autriackiej, mówił, że każdego dnia ginęły tam tysiące żołnierzy, a stosy trupów rosyjskich i austriackich leżały nieraz całymi dniami, gdyż nie było możliwości ich sprzątnąć z powodu trwających zaciętych walk. Wincenty Kokoszczyński, który dostał się do niewoli jeszcze w r.1914 pod Królewcem, potwierdził to, co mówili pierwsi uciekinierzy z niewoli niemieckiej, że woda w rzece Pregole była czerwona od krwi, a zatopione trupy tworzyły most. Wszyscy opowiadali o swoich ciężkich przeżyciach, o głodzie i epidemiach, które także w Niemczech i krajach Austro-Węgier dziesiątkowały ludność.

Napływali również pierwsi inwalidzi. Najbardziej wstrząsający był dla mnie widok ludzi ociemniałych, bez rąk lub bez nóg. Każdej niedzieli w Sierpcu siadali oni na chodniku przy ul. 3 Maja, począwszy od mostu na Sierpienicy aż do schodków klasztornych i prosili o jałmużnę. Wśród tych kalek widziałem po raz pierwszy kadłub człowieka, któremu amputowano nogi i obydwie ręce. Widok ten ciągle mnie prześladował, gdyż kaleka był młodym i przystojnym człowiekiem, o bujnej, kruczoczarnej czuprynie. Twarz miał pociągłą, orli nos, a jego duże niebieskie oczy wpatrzone w przechodzących były, mimo cierpienia, uśmiechniete. Zawsze widziałem go starannie uczesanego, ogolonego, z nienagannie zawiązanym krawatem. I mimo, że od tego czasu upłynęło wiele dziesiątek lat, nie jestem w stanie wymazać tego obrazu z mojej pamięci.

Przedruk z książki:

Kazimierz German - Droga do celu.

Ossolineum, Wrocław 1979r. s.34-39