Stefania Głuchowska

Wojenne dzieciństwo

Nie urodziłam się w Sierpcu, ale jak tylko siegam pamięcią, zawsze w tym mieście mieszkałam. Kolejne adresy do 1939r. to: ul.Płocka, Żwirki i Wigury, Górna, Podgórna, Włóki-Piaski, Nowy Rynek 22 (dziś Plac Chopina). Naukę rozpoczęłam w Publicznej Szkole Powszechnej Nr 1 im.Adama Mickiewicza w roku szkolnym 1937/1938, gdy kierownikiem był p.Jan Wierzbowski. Do wojny ukończyłam 2 klasy.

Ważnym wydarzeniem w skali kraju, które utrwaliło mi się w pamięci przed wybuchem wojny, był oglądany na kronice filmowej, pogrzeb Marszałka Józefa Piłsudskiego. Wielka uroczystością dla miasta, w której uczestniczyłam, było otwarcie linii kolejowej łączącej Płock z Brodnicą. W ostatnim okresie przed wrześniem 1939r. niemałą atrakcją dla mieszkańców stał się pobyt brygady generała Władysława Andersa w mieście. Na Czałpinie, w domu prof.Lucjana Graczykowskiego, stacjonowało wojsko, a na targowisku przy ul.Lisa Kuli (dziś Konstytucji 3 Maja - skład opałowy) odbywały się zawody jeździeckie. W 1939r. ostatni raz Żydzi obchodzili swoje święto, zwane "kuczkami". Cały Nowy Rynek zastawiony był drewnianymi budkami, w których odprawiali swoje modły. Ostatni też raz niezamożne polskie dzieci korzystały w wakacje z półkolonii w pałacyku w Studzieńcu. Jedną z organizatorek była dh.Stanisława Cichewicz. Życie toczyło się spokojnie, dla jednych bardziej, dla innych mniej szczęśliwe. Panowała ogólna życzliwość, mimo widocznej na każdym kroku biedy obok zamożności. Lato 1939r. było piekne i gorące. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Któregoś, z ostatnich dni sierpnia, nagle zawyła syrena na Ratuszu. W chwilę potem Stary Rynek zapełnił się ludźmi. Na balkon Ratusza wyszedł jakiś urzędnik. Przemawiając do tłumu oświadczył, że istnieje niebezpieczeństwo wybuchu wojny. Odpowiedział mu powszechny płacz kobiet i głośny lament zgromadzonych w tłumie Żydówek. Bodajże następnego dnia na betonowych słupach ogłoszeniowych, które znajdowały się w różnych punktach miasta (m.in. obok Ratusza, przed jatkami, przy pompie, przed piekarnią p.p.Szałeckich u zbiegu ulic Kilińskiego z Piastowską), pojawiły się obwieszczenia o powszechnej mobilizacji. Potem były próbne alarmy. Uciekaliśmy do przygotowanych schronów, np. na Nowym Rynku (dziś Pl.Chopina), pod sklepem spożywczym nr 1. Na niezabrukowanych podwórkach kopano w ziemi okopy przeciwlotnicze. A kiedy przez jedyne radio w kamienicy usłyszeliśmy, że wojna już się rozpoczęła, mieszkańcy zaczęli się pakować i uciekać - część za Wisłę, niektórzy tylko do krewnych na wsi.

Moja rodzina załadowała na ręczny wózek dwukołowy niezbędne rzeczy i ruszlismy o świcie w kierunku Płocka. Nie miałam skończonych jeszcze 10 lat. Te 23 km do Bielska przeszliśmy w ciągu jednego dnia. Co pewien czas rzucaliśmy się do rowu, gdy nad głowami ukazywał się samolot i zniżając się siekł kulami z karabinu maszynowego. A słońce prażyło dokuczliwie. Gdziekolwiek zatrzymalismy się po drodze, aby odpocząć w jakimś dworze czy większym gospodarstwie - odsyłano nas, ponieważ były już tam tłumy ludzi, wozów i koni. Przez tydzień mieszkaliśmy w Jączewie Jeziornym. Do Sierpca wracalismy razem z uciekinierami z Grudziądza. Na szosie posterunki niemieckie rewidowały mężczyzn, kontrolowały wozy, na których siedziały dzieci. Mijaliśmy obwieszone owocami sady, spalone domy i głębokie leje po bombach. W mieście dowiedzieliśmy się, że na dworzec spadły pojedyńcze bomby. Budynku nie uszkodziły, ale zginęło kilkoro ludzi. Jakaś bomba trafiła też w szpital... Żołnierze niemieccy rozbijali pozamykane żydowskiej sklepiki, asystowały im przy tym tłumy dzieciaków, a resztki grabili co "śmielsi" mieszczanie.

Zaczęła się okupacja. Z kamienicy p.Franciszka Czajkowskiego (Nowy Rynek 22, dziś Plac Chopina), w której mieszkaliśmy, mieszkańców wysiedlono lub wywieziono w Lubelskie z walizką w ręku, a na ich miejsce zasiedlono Niemców. Zostawiono moją rodzinę, ktoś musiał przecież sprzątać podwórze. Mnie wzięła Niemka do bawienia swego dwuletniego synka Harrego Lidtke (?). Moimi bombkami ubrała mu choinkę. Nie chciałam im dać (miałam już wtedy pełne 10 lat). Matka wytłumaczyła mi, że jest wojna, żałoba w całym kraju i choinki w domu naszym nie będzie.

Niemcy rozpoczęli swoje rządy. Policja mieściła się w dzisiejszym budynku na ul.Narutowicza (dawniej Stodólna), a dzielnicowy posterunek był na ul. Kilińskiego (w domu p.Bugaja). W kamienicy p.Stanisława Wenderlicha (dziś skrzyżowanie ulic Armii Krajowej i Jana Pawła II, a dawnej Limanowskiego)) gospodarzyło gestapo. Włosy stawały na głowie ludziom, którzy przechodzili tędy, od krzyku maltretowanych. Bito trzy razy dziennie po 50 batów. Razy musieli głośno liczyć bici, a jeśli ktoś się pomylił w liczeniu, dostawał od nowa. Tę karę wymierzano za to, że było się Polakiem, nie miał ktoś karty pracy, nie ukłonił się żandarmowi na ulicy, lub handlował nieleganie żywnością czy bimbrem. Przez tydzień siedział tu mój brat. Wrócił, a jego placy były jedną wielką raną. Zwolniony został po wpłaceniu kaucji 250 marek (pożyczonych lub darowanych przez znajomych). Tę łaskę Niemcy wyświadczyli tylko dlatego, że wstawił się za bratem p.Bolesław Wierzbicki - stolarz, któremu gestapowcy zlecili wyrzeźbienie swastyki na dzisiejszym Domu Kultury. Ponieważ z wykonanej pracy byli zadowoleni, obiecali nagrodę. Tą nagrodą stało się ocalenie mojego brata - Jana Stawickiego, bo z aresztu rzadko kto wracał. Ze strony p.Wierzbickiego był to gest ludzkiej życzliwości.

Inne urzędy - np. Arbeitsamt (Urząd Pracy) mieściły się przy ul.Płockiej. W gmachu Starostwa, przy parku, sprawował władzę "Landrat" (Starostwo). W zabudowaniach klasztornych było nadal więzienie, tylko że już niemieckie dla Polaków.

Nowe porządki zaczęli Niemcy od Żydów. Jednego wieczoru Niemcy podpalili żydowską synagogę na Ostrówku (dziś ogród jordanowski w poblizu stacji CPN). Iskry strzelały w górę, płomienie objęły w jednej chwili budynek. Snopy dymu zasłoniły całą dzielnicę miasta. W drugiej, mniejszej, bożnicy urządzono przejściowy obóz dla Polaków, aresztowanych z byle powodu. Wszy niemal zjadały żywcem więzionych. Siedział tu przez pewien czas mój brat. Żydów, którzy nie zdołali uciec i pozostali w mieście, zebrano razem na łąkach za Farą. Stworzono tam rodzaj getta. Dano im opaski z żółtą gwiazdą. Rankiem pędzono ich brzegiem jezdni do pracy, a po pewnym czasie wywieziono w ogóle. Pomieszczenie za Farą zamieniono na łaźnię dla Polaków, których wywożono do Niemiec na roboty. Przed wyjazdem obcinano polskim dziewczętom warkocze, a jeśli włosy były brudne, golono głowę.

Wprowadzono godzinę policyjną od 21oo do 6oo latem i od 19oo do 6oo zimą. Nocą należało mieć przepustkę. Korzystali z niej strażacy i osoby pracujące na nocnej zmianie, np.kolejarze. Okna należało zasłaniać czarnym papierem. Za niedopełnienie tego obowiązku stosowane były surowe kary.

Wprowadzono kartki na żywność i środki piorące. W sklepach były wyznaczone oddzielne kontuary dla Polaków i dla Niemców lub sklepy tylko dla Niemców. Na poczcie, którą przeniesiono z ul.Płockiej 1 (pod górką) dalej pod nr 33, były oddzielne okienka dla Niemców i Polaków.

Aby pochwalić się sukcesami na froncie, Niemcy pozwolili Polakom chodzić do kina, które teraz mieściło się tylko w "Domu Katolickim" koło kościoła Św.Ducha, ale szanujący się obywatele nie korzystali z tego przywileju. Kino p.Wincentego Czajkowskiego przy Nowym Rynku 22 zamieniono na jakiś magazyn.

Nauki szkolnej dla polskich dzieci na terenach włączonych do Rzeszy nie było. Wiosną 1940r. wezwano wszystkie dzieci w wieku szkolnym na plac koło kościoła niemieckiego (dziś p.w.Maksymiliana Kolbe). Moja Niemka usiłowała mnie zatrzymać, ale ja chciałam dzielić los polskich dzieci. Sądziłam, że rozpoczną się lekcje. Niestety, spisano nas i podzielono na grupy. Pod opieką nauczycieli zbieraliśmy po polach kamienie. Mnie przydzielono do grupy p.prof.Zofii Gałęskiej, inną grupę miała p.Anna Świtalska - moja przedwojenna nauczycielka z kl.I i II, trzecią grupę p.Niesiołowski, innych wychowawców nie pamiętam.

W budynku szkoły nr 1 mieścił się szpital wojskowy, a w szkole nr 2 przy ul.Piastowskiej tzw. "Espera" czyli fabryczka oficjalnie wag, a naprawdę jakichś elementów uzbrojenia. W kościele Św.Ducha był skład mebli pożydowskich, a w Farze - spichlerz zbożowy. Dla Polaków pozostawiono kościół klasztorny, do którego z lękiem w niedzielę podążano. Ksiądz zmuszony był ogłaszać niemieckie zarządzenia: oddać wszystkie książki, oddać naczynia z kolorowych metali, oddać kożuchy, aparaty radiowe i telefoniczne. Rozebrano ogrodzenie przy Farze, żeby wybrukować drogi. Wywieziono księży.

Niezapomniany widok przedstawiał stos polskich książek płonący przed Ratuszem.

Niemieckie dzieci uczyły się w pożydowskim "Tarbucie". Tak nazywano nowo wybudowaną przed wojną szkołę dla Żydów przy ul.Stodólnej (dziś Narutowicza). Polskie dzieci, które nie pracowały, a zarejestrowane były jako pracujące w ojcowskich warsztatach rzemieślniczych czy gospodarstwach, potajemnie się uczyły. Długoletni nauczyciel szkoły nr 1, Stanisław Kopyra, opracował "Elementarz", który wydrukowano nielegalnie w niemieckiej drukarni Horna przy ul.Płockiej. Zecerem był p. Józef Mroczyński, a papier na jego druk wykradł magazynier materiałów piśmienniczych w drukarni - Leon Bramczewski. Tajnym nauczaniem zajmowało się wielu nauczycieli m.in.p.prof.Zofia Gałęśka. Wielu nauczycieli ukrywało się w okolicznych wsiach i tam też uczyli - np.p.Jadwiga Kołodziejska (długoletnie nauczycielka szkołu nr 1) w Borowie pod Rościszewem.

Pewnego dnia, już pod koniec 1944r. rozeszła się po mieście wieść, że na stacji stoi transport dzieci wiezionych do Niemiec. Kolejarze apelowali, żeby zabierać je i ratować. Pamietam, że przez całą wojnę u p.Kłobukowskich w młynie, u dr Feliksa Pokutyńskiego na Stodólnej oraz na ul.3 Maja pod klasztorem mieszkały uratowane dziewczynki.

W roku 1941, kiedy wszystkie kamienie zostały wyzbierane z pól, młodsze dzieci zbierały zioła dla apteki, a starsze pracowały w ogrodzie miejskim (wejście od ul. Piastowskiej - dziś osiedle Jana Pawła II). Praca w ogrodzie odbywała się cały dzień z przerwą obiadową. Dziewcząt pilnowała Krystyna Siemińska, a chłopców młodzieniec przezywany "kogutem", ze względu na wysoki wzrost. Kierownikiemm był Niemiec przezywany przez nas "Kapeluśnikiem". Praca polegała na pieleniu, pikowaniu, dostarczaniu warzyw do sklepu. W każdą sobotę grupa szła wygrabić ścieżki nad "jeziórkiem", na skwerku (przed dzisiejszą pocztą) oraz w parku, gdzie w wolnych chwilach spacerowali Niemcy.

Wielką udręką było pielenie rynku, który był, jak wówczas większość ulic, wybrukowany kamieniami polnymi (tzw "kocie łby). W miejscach mniej używanych zarastał "świńską trawą". Każde dziecko łyżką starało się spomiędzy kamieni wydobyć roślinę. Skóra na palcach ścierała się do krwi. Niemiłym też zajęciem było pielenie "czarnuszki", która wysiana była w "szkółce" między drzewami. Plantacja znajdowała się przy szosie warszawskiej (na tym miejscu obecnie pobudowano pawilon handlowy z artykułami spożywczymi). Jesienią i zimą w lodowni przy ul.Stodólnej (dziś Narutowicza) kisiliśmy kapustę, robiliśmy pikle, przebieraliśmy warzywa itp. Pracowali w ogrodzie ze mną p.Jan Trębiński, p.Halina Hęsiak, Krystyna Świerczyńska i wiele, wiele innych osób.

W mieście było coraz więcej Niemców, bo przyjeżdżali też z głębi Reichu (początkowo tylko z Pomorza i Prus Wschodnich). Ziemia Sierpecka została włączona do Rzeszy, tak jak inne polskie ziemie północne i zachodnie. Panowały tu inne niż w Generalnej Guberni prawa i obyczaje. Miasto nazywało się teraz Sichelberg.

Niemcy wybudowali polskimi rękami bloki przy nowo wytyczonej ulicy (dziś Armii Krajowej), którą połączyli z Piastowską odcinkiem obecnej ul.Wiosny Ludów. Zajęli w całym mieście lepsze mieszkania, a Polaków przesiedlali na Włóki. Tak znaleźliśmy się na ul.Kilińskiego 33 (niemiecka nazwa Hohestrasse), naprzeciwko posterunku niemieckiej żandarmerii. Obok było niemieckie przedszkole. Prócz wyżej wymienionych bloków, Niemcy wykończyli lub przebudowali na swój styl niektóre nauczycielskie domy przy ul.Tułodzieckiego oraz położyli na tej ulicy twardą nawierzchnię. Zakończyli także rozpoczętą przed wojną budowę dzisiejszego Domu Kultury, nadając mu obecny kształt.

Ponieważ zabudowa miasta była w większości drewniana i bardzo często należała do Żydów, wiele budynków zostało już wcześniej zburzonych. Tak było na odcinku od Ratusza do obecnej księgarni, na rogu przy Farze, na ul.Żabiej (dziś Księcia Wacława) i w wielu innych punkatch miasta. Nad rzeką zburzona została żydowska "mykwa" (łaźnia) i zabudowania "rzezaka", do którego Żydzi przynosili drób do rytualnego zabicia (ul.Podgórna). Ażeby usprawnić ruch pomiędzy rynkami, Niemcy kazali rozebrać domy i wytyczyli obecną ul.Zieloną (taxi). Kiedy zaczęła szerzyć się epidemia tyfusu, pobudowano mały szpital zakaźny i obecną ulicę do niego prowadzącą.

W szpitalu pracowali dwaj polscy lekarze - dr Feliks Pokutyński i dr Piaseczyński. Kierownikiem był Niemiec. Ośrodek zdrowia dla Polaków znajdował się przy Nowym Rynku, po stronie zachodniej, w domu p.Barbary Chrapkowskiej (dziś ruina). Polaków przyjmował tu dr Sotirides (Grek). Opiekę dentystyczną świadczył dr Karol Łotocki, który nadal miał gabinet przy ul.Farnej (drewniana pietrówka na lewo od domu pp.Zgagowskich). Polakom nie leczono zębów, a tylko usuwano bolące. W aptece p.Radomskiego był polski personel:p.Maria, p.Jasińska, p.Mrozowska i inni. Czasami można było kupić tu bez recepty jakieś powszechnie znane leki czy środki opatrunkowe. Lekarze niejednokrotnie uratowali kogoś przed aresztowaniem. W szpitalu zakaźnym np.schronił się p.Sołtysiak (ojciec p.Janiny Rutkowskiej - żony fotografa). Pamiętam, że kiedyś siedziałam w poczekalni z bolącymi zębami, gdy naraz wszedł jakiś mężczyzna. Powiedział, żeby wszyscy siedzieli spokojnie, bo za chwilę będą tu żandarmii, gdyż kogoś gonili po Rynku. Usiadł obok mnie przy drzwiach i postawił kołnierz, a ja automatycznie ścisnęłam w kieszeni przepustkę z pracy. Nieznajomy natrychmiast, poza kolejnością, został poproszony do gabinetu. Skuliłam się, gdy za chwilę weszło 2 żandarmów, ale rozejrzawszy się po sali - wyszli bez słowa na ulicę. Wtedy rozgorzała rozmowa pomiędzy pacjentami. Zęby, które na moment przestały boleć, znów zaczęły rwać.

Swoisty urok i znaczenie dla miasta miały przydrożne kapliczki. Zgroza ogarnęła ludzi, gdy jednej nocy Niemcy wszystkie zniszczyli. Kapliczka Św.Jana znajdowała się na moście pod klasztorem, inna na Czałpinie w kępie bzów przy mleczarni (na zakręcie ulicy), w rozwidleniu drogi Bojanowskiej i Żeromskiego oraz wiele innych. Ocalała tylko kapliczka na łąkach zwana "Studzienką", ale także została zdewastowana i wszystko , co się w niej znajdowało, zostało wrzucone do wody. Zburzono pomnik Powstańców Styczniowych u zbiegu szosy lipnowskiej i rypińskiej.

Zastraszanie było jedną z metod niemieckich. Wstrząsającym wydarzeniem była egzekucja na "Glinkach" (za szpitalem), gdzie 42 więźniów rozstrzelano, tylko Kazimierzowi Rzeszotarskiemu udało się zbiec. Oficjalnie wiedziano o podobnej egzekucji przez powieszenie w Rościszewie, a nieoficjalnie nocami wywożono chorych, starych, niezdolnych do pracy fizycznej i rozstrzeliwano w okolicznych lasach - np. na Trosce. Jeszcze po skończonej wojnie można było dostrzec ślady zasypanych rowów, na których ziemia zarywała się pod stopami. Nie oszczędzano też dzieci. Kiedy kierownik ogrodu miejskiego zaobserwował 2 dziewczyny biegające, a nie pracujące, na wieczornym apelu wymierzył kijem chłostę większości dzieciom. Bił, dopóki się nie zmęczył, a opiekunów na początku spoliczkował.

Po tym incydencie moja matka poprosiła miejscowego Niemca, właściciela tzw. "Kasztelanki", Adama Lejego, żeby wziął mnie do siebie do pracy. Żądał solidnej roboty, ale nigdy nikogo nie skrzywdził. Przeciwnie, bronił swoich ludzi przed wywózką na okopy, kiedy front zaczął się cofać. Byłam świadkiem, sprzątając pokoje, jak załatwił zwolnienie swoich ludzi z Niemcem zajmującym się wysyłką Polaków do kopania okopów. Mój mąż starszy ode mnie o półtora roku, jako chłopiec wysłany był w okolice Olsztyna, skąd uciekł.

Pieląc warzywa w ogrodzie Lejego przy ul.Kilińskiego (dziś stoją tu domki kwaterunkowe), obserwowaliśmy ukradkiem lecące eskadry samolotów i czerwone łuny na niebie w kierunku Warszawy. Miałam wówczas niecała 15 lat, ale życie zmuszało każdego być już dorosłym i wiele rozumieć. Mówiono wówczas, że płonie walcząca Warszawa. W rozmowach dorosłych czasami padało słowo "Katyń", ale wówczas nie wiedziałam, co to znaczy.

Stykałam się z partyzantami polskim, potem też radzieckimi, ponieważ nasz sąsiad, Herman Joński, był - jak się później dowiedzieliśmy - komendantem Armii Ludowej na miasto. Schodzili się tu różni partyzanci, choć naprzeciwko był posterunek żandarmerii niemieckiej. Tylko szybkiemu refleksowi Julii Jońskiej, żony partyzanta zawdzięczamy., że nie zginęlismy wszyscy. W pokoju leżał ranny i byli partyzanci. Kiedy weszło dwóch żandarmów, uchyliło drzwi do kuchni, zaczęła wołać: "krank-tyfus". Niemcy się wycofali. Przyszli zapewne w jakiejś błahej sprawie, sprawdzić czystość na podwórzu czy coś podobnego. Wówczas nie wiedziałam dlaczego do pp Ptaszyńskich tak często przychodzą żandarmii. Obecnie ze "Szczęściarza" dowiedziałam się,że p.Zdzisław należał do AK. Z rozmów dorosłych wiedziałam o AK. Za przynależność została aresztowana i stracona żona mojego chrzestnego - Helena Filipowska, właścicielka pralni chemicznej przy ul.Piastowskiej. Każdy musiał być gdzieś zatrudniony. Wiele kobiet pracowało w gęsiarni. Niektórzy się ukrywali i byli narażeni w każdej chwili na aresztowanie. Ażeby przeżyć, ludzie nielegalnie handlowali żywnością. Można było uzyskać pozwolenie na ubój, jeśli się zakontraktowało jakąś sztukę. Powszechnie hodowano króliki i kozy.

Kłopoty były z ubraniem i obuwiem. Latem było łatwiej, bo nasz sąsiad, p.Ablewski, był producentem sandałków na drewnianej podeszwie (tzw.trepki). Gorzej było w zimie. Odmroziłam wszystkie palce u nóg, chodząc w tekstylnym obuwiu. Swetry wyrabiano ręcznie ze sprutych worków, które miały sploty ze sztucznego włókna i nitek papierowych. Pracując, nie uczyłam się w ogóle. Nawet tabliczkę mnożenia częściowo zapomniałam. Ćwiczeniem w pisaniu były listy do rodziny i do siostry sąsiada - Jadzi Jońskiej, zesłanej na roboty w okolice Królewca. Oglądanie rycin i odczytywanie podpisów w książkach cudem ocalonych przez mojego brata, było wprawkami w czytaniu. Jako strażak i elektryk miał przepustkę i pod osłoną nocy przeniósł 6 tomów "Historii Literatury" i 3 tomy "Encyklopedii". Przechowywalismy je na strychu pod podłogą, a czasem wieczorem, szczególnie zimą, znosiło się jeden tom i kolejno oglądało. Był tam portrecik Marii Wereszczakówny, wówczas dla mnie zupełnie obcej. Książki po skończonej wojnie zabrała Milicja Obywatelska i nigdy ich więcej nie widziałam. Nie spotkałam ich w żadnej bibliotece sierpeckiej.

We znaki dała się wszystkim ostatnia zima wojenna - mroźna i śnieżna. Z ulicy Kilińskiego wszyscy dorośli mieszkańcy musieli iść na tzw. szarwark do odśnieżania szosy, która wyglądała jak tunel bez dachu o 3-metrowych ścianach śnieżnych (np.szosa na Mławę). W Boże Narodzenie 1944r. już głośno mówiło się, że niedługo będzie koniec udręki. Wszyscy oczekiwali wolności.

Na 3 dni przed wyzwoleniem Sierpca, które miało miejsce w sobotę 20 stycznia 1945 r., w mieście panował niezwykły ruch. Ulicą Płocką, przez Stary Rynek i ul.Kilińskiego ciągnęły tabory - wozy zaprzężone w konie (zwano ich "ciubarykami"). Nikt nie poszedł już do pracy. Wszyscy oczekiwali zmian. 20 stycznia 1945r. około godziny 9 wyszłam na próg domu, żeby spojrzeć, co się dzieje na ulicy. Obok mnie stanął mój kolega, brat partyzanta. Słychać było jakieś dalekie dudnienie. Patrzyliśmy, jak na stojące przed posterunkiem auto żandarmii w pośpiechu pakowali jakieś paczki i walizki. Mój kolega Kazik wyjął organki i zaczął grać" "Jeszcze Polska nie zginęła..." Niewesoły byłby finał, gdyby matka chłopaka nie wciągnęłą nas do mieszkania. Kiedy po 15 minutach znów wyskoczyliśmy na ulicę, samochodu już nie było, a na posterunku grasowali "odważniejsi" obywatele z sąsiedniego domu, ciągnąc przez ulicę pianino. Huki były coraz bliższe i kiedy z dachu na sąsiednim domu, posypały się dachówki, wyszliśmy z mieszkań i stanęliśmy pod ścianą naszego domu. Kiedy zaczęły spadać na nas dachówki, pobiegliśmy do okopów, które znajdowały się w ogrodzie Lejego (przy "Kasztelance"). Byliśmy tu wszyscy z całej ulicy. Spakowane bagaże pozostały w mieszkaniach. Wybuchy były coraz bliższe i groźniejsze. Naraz ogłuszający huk, wstrząs i grudki spadającej ziemi wcisnęły wszystkich w dno okopu. Matka przycisnęła mi głowę do samej ziemi, mojemu bratu na szyję spadł mały odłamek żelaza. Kiedy nieco ucichło, wszyscy wyjrzeli z okopu. Obok nas były 3 wielkie leje po bombach, zrzuconych z samolotów. Nie pozwolono mi ich obejrzeć. Ponieważ detonacje od strony Warszawy były coraz bliższe, nie wychodziliśmy z okopów. Naraz ktoś krzyknął: "Ruski okładają się z Niemcami" Zerwaliśmy się i patrzylismy jak na film, gdzie żołnierze radziecy z niemieckimi bili się kolbami karabinów na lodowni przy ul.Górnej. Nie zauważylismy nawet, że na nasze podwórko wbiegli Rosjanie i dopiero na pytanie "Kto wy?" odwrócilismy głowy. Mogła być godz.11,oo Teraz już nikt nie zwracał uwagi na dudnienie. Wszyscy rzucali się ku drodze, a ul.Kilińskiego jechały czołgi radzieckie. Nie zatrzymując się, pytali o szosę na Mławę.

Było południe. Weszliśmy do domu. Na ulicy przycichło. Żołnierze zatrzymali się, zajmując kwatery w mieszkaniach od frontu. Pobiegłam z sąsiadką zobaczyć, jak wyglądał posterunek żandarmerii naprzeciwko. Nagle nastąpił huk, rzuciłam się biegiem na drugą stronę ulicy, do domu, a nad głową coś mi zaświtało. Kiedy po chwili wyjrzałam z korytarza, zobaczyłam, że nie ma kuźni na początku ulicy Kilińskiego. Zrozumiałam, że pocisk ją roztrzaskał, kiedy przebiegałam.

Potem znowu było jak na filmie. Około godz.13,oo nadleciały niemieckie samoloty. Żona partyzanta orzekła, że teraz pewnie zacznie się bój, więc należy uciekać. I uciekalismy razem - 4 kobiety i 5 dzieci, w tym jedno dwumiesięczne, niesione w poduszce. Najpierw biegliśmy polem Lejego do Dąbrówek. Co chwila rzucalismy się na bruzdę lub okop, bo samolot siekał z karabinu maszynowego. Kiedy zabaczyliśmy pod Dąbrówkami 10 czołgów z lufami skieroiwanymi ku miastu, skręciliśmy do Borkowa Wielkiego. Ściemniało się, kiedy dotarliśmy do pierwszej chałupy. Właściciele siedzieli w pokoju, a w kuchni na podłodze leżeli pokotem zdrożeni żołnierze. W kąciku przeczekalismy noc, a rano moja matka i moja bratowa wróciły do miasta. Po mnie przyszedł brat. Była niedziela, 21 stycznia 1945r. godz.10,oo. Na śniegu leżały poszarpane jakieś żołnierskie zwłoki. Odwracałam głowę, ze ściśnietym gardłem i szeroko rozwartymi oczami wpatrywałam się w dymy nad miastem. Dymiły mury zabudowań klasztornych (wówczas więzienie). Niemcy uciekając, zabili uwięzionych strzelając im w tył głowy i podpalili budynek. Zwłoki leżały w kilku szeregach, gałki oczne wypłnęły od żaru. Zginęli 19 stycznia 1945r. w przeddzień wyzwolenia. Nasza sąsiadka rozpoznała syna Władysława Ablewskiego, lat 21, tylko po butach. Siedział w więzieniu zaledwie kilka dni. Później leżała tam sterta zabitych niemieckich uciekinierów. Rzucał się w oczy nagi trup kobiety z dzieckiem przy pierści. Ale wówczas nikt nie miał litości dla ciemiężców, zbyt wiele nagromadziło się krzywd.

Wielką żałobną manifestacją był pogrzeb zbiorowy. Całe miasto uczestniczyło w tym obrzędzie. Niemalowane trumny niesione były w długim kondukcie na cmentarz. Płakali wszyscy.

Miasto nie uległo większemu zniszczeniu. Z domu państwa Trzaskowskich spadły dachówki (róg ulic Kilińskiego i Reymonta). Uległy częściowemu zniszczeniu dwa poniemieckie bloki (przy obecnej ul.AK) - dziś internat Technikum Mechanicznego i dawne przedszkole nr 2. Pocisk uszkodził zegar na szkole nr 1 od strony północnej. Zrujnowane zostały pojedyńcze domu w różnych punktach miasta. Spalony został też budynek przedwojennej szkoły nr 2 przy ul.Piastowskiej.

Zwłoki żołnierzy radzieckich najpierw pochowano w 2 mogiłach, na skwerze przed dzisiejszą pocztą, potem przeniesiono na cmentarz.

Polaków, którzy zginęli w egzekucjach w czasie okupacji, pochowano przy cmentarzu w rozwidleniu szos - rypińskiej i lipnowskiej. Tu także przeniesiono zwłoki z "Glinek".

Wojna jeszcze się toczyła, ale w mieście wszystko powracało do normy. Wracali ludzie z wysiedlenia. W mieście osiedlali się nowi mieszczanie, najczęściej z okolicznych wsi. Powstała nowa władza. Przeciętny Polak cieszył się z uzyskanej wolności. O kształcie państwa decydowali politycy i zwycięzcy.

Z rękopisu udostępnionego przez Autorkę.