Stanisław Ilski

Nasza kochana Kocia

W 1946 roku sierpecki szpital poszukiwał lekarza internisty. Zapewniono mieszkanie. Do pracy zgłosiła się dr Konstancja Jeśman, trzydziestosiedmioletnia lekarka, pochodząca z Białorusi. Po ukończeniu w 1925r. wydziału lekarskiego na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, przez 11 lat pracowała w szpitalach i przychodniach. Miała również opanowaną diagnostykę rentgenowską. Sierpc, po Wilejce Powiatowej, historycznych Kiejdanach, Krokach i Szatach na Litwie, wydawał się jej większy, porządniejszy i dość dobrze zagospodarowany. Szpital, chociaż mały, ale prawie nowy i bez porównania lepiej zaopatrzony. Personelu było jednak bardzo mało. Tylko dwóch lekarzy - dr Feliks Pokutyński i dr Honorata Chodorowska, kilka pielęgniarek zakonnych, jedna położna i parę salowych. Dr Pokutyński był dyrektorem, chirurgiem, ginekologiem i położnikiem, dr Chodorowska zajmowała się interną, gdzie również leżały dzieci. Dopiero po roku zatrudniona została dr Helena Pokutyńska i objęła nowo utworzony oddział dziecięcy. Odeszła ze szpitala dr Chodorowska. Dr Jeśman zatrudniona w tym szpitalu, dostała dwie sale internistyczne i chorych w "małym szpitalu", który był właściwie umieralnią. Kładziono tam wszystkich chorych nie rokujących poprawy - bez względu na to, czy byli to chorzy internistyczni czy chirurgiczni. Np. pacjenci po spóźnionych operacjach z zapaleniem otrzewnej, którzy i tak musieli umrzeć, bo nie było antybiotyków. Po kilku miesiącach zmieniona została organizacja szpitala, mimo oporów dr Pokutyńskiego, pod groźbą dr Jeśman, że odejdzie z pracy. Nie chciała pracować w umieralni. Od tej pory w "małym szpitalu" (oddzielnym, małym budynku zbudowanym podczas okupacji), kładziono chorych, którzy nie wymagali operacji lub innych zabiegów chirurgicznych, a więc byli tam chorzy internistyczni w najszerszym pojęciu i wszystkie choroby zakaźne - również dziecięce, gruźlica, dury, czerwonka, kiła, dyfteryt, szkarlatyna, powikłana odra, Heinego-Medina i inne. Trafiali się także chorzy psychiatryczni. Dr Jeśman, prócz pracy w tym oddziale, asystowała do poważniejszych zabiegów chirurgicznych - przy prostszych wystarczyła asysta s. Teofili, która była instrumentariuszką. Potem, przez jakiś czas, pracował na chirurgii dr Roman Wiktorowski. Dyżuru w szpitalu nie było. Każdy lekarz dyżurował w domu i kiedy pojawiała się potrzeba, o każdej porze dnia czy nocy przyjeżdżał lub przybiegał do szpitala. Najczęściej dotyczyło to dr Pokutyńskiego. Zawiadamiano go przez telefon i wysyłano jednokonną bryczuszkę. Pojazd ten był własnością szpitala, który miał również niewielkie gospodarstwo. Doktor Jeśman, zawiadomiona przez salową, biegła do szpitala przez pole i ogród. Taki system pracy, przyjęty z konieczności, był bardzo wyczerpujący i gdyby nie wysoka fachowość pielęgniarek zakonnych, które same potrafily załatwić łatwiejsze przypadki, a mieszkały na miejscu, lekarze szybko mogliby się wykończyć. Pracowały wówczas siostry zakonne: Teofila, Konrada, Salomea, Walentyna, potem Albina i inne.

Taki był sierpecki start dr Konstancji Jeśman.

Pracowałem w tym szpitalu w latach 1952-1956. Byłem asystentem w oddziale wewnętrznym, a więc moją "szefową" była właśnie dr Jeśman. Ona nauczyła mnie prześwietlać, wykonywać zdjęcia rentgenowskie, dopełniać odmy. Pod jej ręką stawiałem pierwsze kroki wśród gąszczu chorób wewnętrznych. Ona utrwaliła we mnie szacunek do pacjenta i uczyła kochać każdego, kto był w potrzebie. Nie sposób więc nie skreślić kilku uwag o pracy mojej "Nauczycielki" i szpitala w ogóle.

Kiedy przyszedłem do pracy w październiku 1952 roku i odbyłem staż na chirurgii, przeniesiono mnie na stałe do oddziału wewnętrznego. Tok pracy szpitala niewiele zmienił się w stosunku do pierwszych lat powojennych. Pracowało nadal tylko trzech lekarzy, ordynatorów. Ja, i kolega, dr Stanisław Schö nwalder, byliśmy pierwszymi asystentami, którzy pojawili się na dłużej w tym szpitalu. Dr Pokutyńska - pediatra - ale zajmowała się również nieoperacyjnymi sprawami położnic i pacjentek ginekologicznych. Dr Konstancja Jeśman prowadziła oddziały: wewnętrzny, gruźliczy, zakaźny oraz poradnię porzeciwgruźliczą w której badała, prześwietlała, dopełniała odmy chorym z całego powiatu. Jako jedyny w powiecie radiolog, prześwietlała chorych ze wszystkich oddziałów szpitalnych oraz z całego regionu, z zakładów pracy i poborowych. Przy takim nawale obowiązków, praca musiała być idealnie zorganizowana i nie było ani chwili wolnej. Do szpitala przychodziła o siódmej. Do dziesiątej było po obchodzie i zabiegach. Od dziesiątej pracowała w Poradni "G", która mieściła się w środku miasta w odległości ok.1 km od szpitala. "Przylatywała" na obiad do szpitala. Jadła w okularach adaptacyjnych do rentgena i szła prześwietlać. Po prześwietleniach zaczynała drugą część pracy w oddziałach. Do domu wracała około dziewiętnastej, ale często i o dwudziestej. pierwszej Zdarzało się, że musiała przyjść do oddziału w nocy, kiedy wzywał lekarz dyżurny. Dyżury nocne zostały uruchomione, jak tylko ja i dr Schö nwalder, okrzepliśmy nieco w pracy.

Dr Konstancja ("Kocia") była wymagająca. Cały personel, z asystentami na czele, "biegał na paluszkach"" i musiał działać "jak w zegarku". Tak musiało być - to było dla dobra chorych. Przed kilkoma laty, w rozmowie ze mną wyznała: "zdaję sobie sprawę z tego, że byłam wymagająca. Zawsze wszystko musiła być punktualnie przygotowane i załatwione. Kiedy miałam wykonać zabieg, np. punkcję, pacjent musiał być rozebrany, pole zabiegu odkażone i dopiero wtedy można było mnie prosić... Kiedy wchodziłam na oddział - asystent i siostra oddziałowa musieli zreferować wszystko co zaszło, kiedy mnie nie było...". Informacji rodzinom udzielała w drodze z pracy do pracy, nie zwalniając kroku. I tak gnała od jednego do drugiego. Kiedy jej mama była chora, wpadała w międzyczasie do domu.

Do pracy w sierpeckim szpitalu dojeżdżałem wówczas z Bieżunia autobusem. Autobus odchodził o piatej z minutami, a nastepny za godzinę. Spróbowałem jeździć tym drugim - przed ósmą byłem w oddziale, ale Szefowa była wczesniej. Po kilku takich "spóźnieniach", usłyszałem: "Kolego! asystent powinien być w oddziale przed ordynatorem". Od tego czasu jeździłem wcześniejszym autobusem. Byłem w oddziale przed dr Jeśman. Robiłem szybki obchód i kiedy przyszła Szefowa, referowałem, co się w oddziale od wczoraj działo. Czy spotykała mnie pochwała? Tak - pochwałą był uśmiech i zawsze ciepłe "kolego". Dr Jeśman była nadzwyczaj dokładna - każdego pacjenta badała szczegółowo sama. Zawsze, bez względu na ilość pracy i okoliczności. Ordynację asystenta korygowała na bieżąco. Największą satysfakcją młodego lekarza był fakt pozostawienia tych samych leków, bez żadnej korekty. W takiej pracy musiała być nieraz ostra w stosunku do personelu, a czasem i niesfornego pacjenta. Nikt nie miał jej tego za złe - wszyscy ją lubili, bardzo lubili. Jej śpiewny, kresowy głos był miły nawet wtedy, gdy musiała krytykować! W takiej pracy czas biegł szybko, można powiedzieć - galopem. Nie zdążyła przez to zorganizować sobie rodzinnnego życia - po prostu nie miała kiedy, a lat przybywało. Urlop wykorzystywała na turystykę. Zwiedzała świat. W 1976r., podczas wycieczki do Armenii, w okolicach Erewania, uległa wypadkowi samochodowemu - została kaleką, pracy jednak nie rzuciła. Nadal prowadziła Poradnię Przeciwgruźliczą, do której dowożono ją samochodem. Chodziła z wielkim trudem. W 1993 roku przewróciła się w gabinecie i złamała tę nieszczęsną nogę. Nogę amputowano. Nie potrafiono dopasować protezy, żeby mogła chodzić. Teraz nie opuszcza prawie domu. Czasem ją odwiedzam - jest zawsze życzliwa, uśmiechnięta i pogodna.

Życie poszło naprzód. Szpital się rozbudował, przyszły młode kadry różnych specjalności. Ale czy tamte dawne czasy, ta harówka kilku lekarzy-społeczników, poszła w kąt? Starsze pokolenie ma ich stale w pamięci. Pacjenci wspominają z pełnym szacunkiem, jak to "Jaśmin" - tak powszechnie zwano dr Jeśman - uratowała życie, jak dzieki niej żyją dotychczas w zdrowiu. A co pracownicy? Rozmawiałem z siostrą Albiną, które przez wiele lat była oddziałową. Powiedziała: "Dr Jeśman, to wielki, prawy charakter. Zawsze byłam zbudowana jej poświęceniem dla chorych, poświęciła się cała, prywatne życie dla niej nie istniało. Nie przepuściła chorego, żeby go gruntowanie nie przebadać... Do pracy przychodziła o 7-ej rano, wychodziła nie wcześniej niż o 19-ej. Nie mam słów dla tej lekarki, chorzy traktowali ją jak matkę, nawet kiedy jeszcze była młoda, pod jej opieką czuli się bezpieczni."

Z dyrektorem Pokutyńskim często miewała różne kontrowersje, zwykle administracyjne, lecz oboje cenili się nawzajem.

Przed trzema laty rozmawiałem również ze Stanisławą Bąkowską, która w latach pięćdziesiątych była wicedyrektorem do spraw politycznych. A oto fragmenty jej wypowiedzi: "Dla dr Jeśman to ja nie mam słów o dobroci tego człowieka... to był bardzo dobry lekarz i bardzo dobry człowiek dla pacjentów. Wczuwała się w życie i chorobę pacjenta... Dla personelu była dobra, ale bardzo wymagająca... Dr Jeśman to bardzo oddany człowiek - nie patrzyła na czas, żeby pójść do domu. Kiedy pacjentowi było coś potrzebne - była zawsze. To bardzo oddany lekarz, chodziła jak zegarek. Ja nie miałam żadnych zastrzeżeń". Wszystkie siostry zakonne i świeckie były takiego samego zadania. A cóż my - asystenci? Dla mnie i kol.Schö nwaldera to była "nasza Kochana Kocia" i tak już pozostanie.

Władze potrafiły docenić pracę i postać dr Konstancji Jeśman, mimo, że nie należała ani do partii ani stronnictw. Odznaczona została Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, tytułem - Zasłużony Lekarz PRL, Odznaką za Zasługi dla Województwa Płockiego, dyplomem "Zasłużony dla Miasta Sierpca" i innymi odznaczeniam.

Dr Konstancja Jeśman to wzór zaangażowania w pracy i poświęcenia dla dobra innego człowieka.

Jak ukształatowała się taka osobowość? Czy wpływ miały przeżycia dzieciństwa, ideały wieku młodzieńczego, dom rodzinny, medyczne powołanie? Na te pytania dać może odpowiedź szkic biograficzny.

Ród Jeśmanów, herbu "Korczak" ,pochodzi z Białorusi, z Mińszczyzny. Rodowe dobra ziemskie to Kobylanka. Okoliczne majątki należały również do rodziny lub powinowatych. Na Białorusi wszyscy polscy ziemianie byli w jakiś sposób spokrewnieni lub spowinowaceni. Małżeństwa kojarzyły się przecież spośród sąsiadów. To był jeden wielki klan Jeśmanów. Teraz na Białorusi już ich nie ma. Dwie lub trzy osoby są w Polsce, a nowa linia w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych.

Rodowa Kobylanka położona jest za Bobrujskiem nad Berezyną. Ziemia ukształtowaniem może podobna do Mazowsza, a jednak zupełnie inna. W tamtych dawnych czasach, przed rewolucją październikową, przyroda była bujna i dzika, Berezyna i jej dopływy pełne ryb i ptactwa wodnego. W lasach zwierzyna, a w dąbrowach moc grzybów. Dr Jeśman wspomina, jak jeździli na grzyby drabiniastym wozem z ćwierciowymi kosztami,takimi jak do kartofli. Kosze szybko były pełne, a zbierano tylko borowiki.

Dziadkowie dr Jeśman, Wacław i Konstancja z Porębskich, mieli dwanaścioro dzieci. Córki w większości powychodziły za mąż i poszły na gospodarstwa do mężów. Kobylankę odziedziczył najstarszy syn, Jakub. Pozostałych spłacono i po ukończeniu odpowiednich uczelni, zmienili zawód lub otrzymali w rozliczeniu kawał ziemi, tak jak ojciec dr Jeśman - Piotr, który ok.1904r. wybudował nowy dom w miejscowości Zaprudzie, położonej za małą rzeczką Prudem. W pobliżu znajdowała się miejscowość Świsłocz, tam, gdzie rzeka Świsłocz wpada do Berezyny.

Matka Zofia, z domu Nowacka, pochodziła z Muzyna nad Prypecią. Tam właśnie Nowaccy mieli rodowe majątki. Państwu Piotrowi i Zofii Jeśmanom urodziło się czworo dzieci: Mieczysław w 1906r., Stefan w 1907r., Konstancja 20 grudnia 1909r i Wanda w 1914r.

Dom w Zaprudziu był duży, drewniany, pietrowy. W pamięci dr Jeśman do dziś dnia pozostał ten 15-izbowy dom dzieciństwa. Państwo Jeśman zatrudniali kucharkę, niańkę, pokojową, podręczną i zapewne jeszcze kilkoro innej służby.

Gdy urodziła się pierwsza córeczka - dano jej imię Konstancja. Było to imię rodowe. Babka miała na imię Konstancja i kilka ciotek w rodzinie to też Konstancje. Wiadomym było, że pierwsza wnuczka Konstancji będzie również Konstancją. Oczywiście imię zdrobniono i na małą Konstancję mówiono - Kocia.

Z czasem dzieci podrosły i trzeba było zatrudnić nauczycielkę. Szkoły polskiej nie było, a do rosyjskich nikt z ziemian dzieci nie posyłał. Do dworów na kresach, jako nauczycielki jechały zwykle panienki z "dobrych", lecz niebogatych domów w Królestwie, po ukończeniu pensji. Oczywiście, musiały mieć dobre referencje szkoły i z poprzedniego miejsca pracy. Dużą, jeśli nie największą, wagę przywiązywano do nauki języka francuskiego. Każda panienka musiała dobrze znać ten język i umieć swobodnie prowadzić konwersację. Również nauka gry na fortepianie była obowiązkowa. Kocia słuchu nie miała i wiadomym było, że nic z tej muzyki nie wyjdzie. Mama jednak kazała grać i to było święte. Zasiadała więc do fortepianu, ćwiczyła gamy i wprawki. Nie osięgnęła jednak takiej perfekcji, żeby mogła grać przy gościach, choć takie popisy panienek były w modzie. Bracia też uczyli się muzyki i języka, tylko siostra Wandzia była jeszcze za mała.

Goście w domu Jeśmanów bywali bardzo często. W tamtych czasach sąsiedzi odwiedzali się wzajemnie - to było w zwyczaju. Poza tym zdarzały się okazje - imieniny, urodziny, chrzciny, czasem pogrzeb. Rodziny były liczne, więc i okazji było wiele.

Pasją dzieci były konie. Kocia była jeszcze zbyt mała, żeby samodzielnie jeździć konno. Tata wsadzał ją na wierzchowca i oprowadzał wkoło. Nie bała się. Mogłaby siedzieć na grzbiecie konia całymi godzinami. Oczywiście, było wiele innych atrakcji, chociażby wycieczki w pola czy do lasu , nad rzekę.

Kiedy wybuchła rewolucja, dr Jeśman miała osiem lat. Niewiele więc pamięta. Nie rozumiała wtedy o co chodzi. W pamięci pozostały jednak niektóre dramatyczne fragmenty. Opowiada: "Ojca nie było. Pojechał załatwiać jakieś sprawy w Bobrujsku. Byłyśmy w domu z mamą, kiedy wielki tłum ludzi w krzykiem i wrzaskiem wtargnął na podwórko robocze, potem na gazon. Stanęli przed domem i coś krzyczeli i krzyczeli. Bałam się strasznie. Po dłuższej chwili wpadli do domu i zaczęli rabować pościel, meble - wszystko! Fortepian wyciągnęli przed dom i bębnili na nim bez ładu i składu." Rabunek dworów zależał od stosunków właściciela z ludźmi. Pan Jeśman był przez wieśniaków lubiany i nic mu od nich nie powinno grozić. Chciwość jednak wzięła górę. Mieszkańcy dalszych wiosek, np. wsi Czerecze, korzystając z nieobecności właściciela, napadli na dwór. Ktoś z pracowników wyprowadził panią Jeśman z dziećmi i umieścił w swoim domu. Rabunek trwał do późna. W nocy lesniczy przewiózł ich do którejś z leśniczówek. Tam byli bezpieczni. Gdy do majątku wrócił dziedzic - rabusie pouciekali. Cała rodzina nie powróciła jednak do swojej posiadłości, a przeniosła się do państwa Nowickich w sąsiednim Ostrowiu. Nowiccy, podobnie jak Jeśmanowie, byli w dobrych stosunkach z wsią - leczyli, prowadzili szkółkę dla wiejskich dzieci. Mogli więc tam przez jakiś czas spokojnie pomieszkać. Wiadomym było, że nikt w majątku już się nie utrzyma. Sytuacja zaostrzała się i rozpoczęły się mordy. W majątku odległym o kilka kilometrów, rabusie powieslili wszystkich, których we dworze zastali. Jeśmanowie i Nowiccy przenieśli się do Bobrujska i zamieszkali w wynajętych mieszkaniach. Piotr Jeśman nie dostał tam żadnej pracy. To nie był okres, kiedy można było się zatrudniać. Pracownicy majątku nie zapomnieli jednak o właścicielach - przysłali wóz pełen żywności i krowę. Konie z wozem też zostały, lecz szybko je zarekwirowano. W Bobrujsku mieszkali przez cały rok.

Był to okres, kiedy Dowbór-Muśnicki formował swój korpus. Jeśman zgłosił się do tego wojska. Nie został przyjęty - miał od dawna chore serce.

Kocia chodziła do szkoły zorganizowanej prywatnie w jakimś wielkim salonie. Trwało to krótko, bowiem wyjechali do Mińska. Mieszkali w domu, w którym cały front zajmowała główna poczta. Mieszkanie mieli na pierwszym pietrze w drugim podwórzu. Dzieci kontynuowały naukę w szkołach publicznych. Chodziły oddzielnie - koedukacji wtedy nie było. Lekcje odbywały się po polsku.

Piotr Jeśman pracował w jakiejś hurtowni, jego żona zajmowała się dziećmi i domem. Przyszła jaka taka stabilizacja. Nie trwała jednak długo.. Rok 1919/1920 - to działania wojenne. Ruszyła bolszewicka ofensywa. Bolszewicy szli niszcząc, paląc, rabując i mordując. Mińsk płonął - trzeba było uciekać. Wyjechali na zachód ostatnim pociągiem towarowym. Pociąg toczył się z przeszkodami. Kilkakrotnie wyładowywali się i załadowywali ponownie, a czerwony front gonił i gonił. Minęli Warszawę i zatrzymali się w Grudziądzu, ale po trzech miesiącach trzeba było uciekać dalej. Początkowo zamieszkali w dużym, ładnym, drewnianym domu w okolicznym majątku, ale dzieci musiały iść do szkoły. Przenieśli się więc w Poznańskie do Wrześni.Willa była ładna, w dużym ogrodzie, ale bez mebli i strasznie zapluskwiona. - pluskwy spadały z sufitu. Wreszcie wojna polsko-bolszewicka się skończyła. Ustaliły się również granice. Zaprudzie, Kobylanka i inne majątki znalazły się po stronie bolszewickiej. Wracać nie było można. Państwo Jeśman, ludzie z głebokiej Białorusi, nie czuli się dobrze w Poznańskiem - tam zupełnie inny lud, inne zwyczaje. Postanowili przybliżyć się do "swojej ziemi". A może uda się w jakimś momencie wrócić na swoje? - myśleli. Przenieśli się do Nieświeża, który leżał prawie nad samą granicą. Piotr Jeśman otrzymał pracę w Stołpcach - miasteczku granicznym Był wspólnikiem i kierownikiem hurtowni tytoniu, dzieci poszły do szkoły w Stołpcach. W Nieświeżu mieszkali przez kilka lat. Potem przenieśli się do Wilejki Powiatowej. W Wilejce Kocia uczęszczała do gimnazjum i w 1928 roku zdała maturę. Obaj bracia zdali wcześniej. Ojciec tłumaczył dzieciom, że o odzyskaniu majątku nie ma co marzyć, że każde musi skończyć jakąś uczelnię i mieć zawód, który zapewni mu utrzymanie. Nie sugerował nikomu kierunków studiów. Każde z dzieci kształtowało samo swoją przyszłość. On zaś czuł się coraz słabszy i wiedział, że jego opieka skończy się niedługo. Wszyscy w rodzinie byli święcie przekonani, że Konstancja zacznie studiować polonistykę. To było oczywiste. Pięknie pisała, a pracę maturalną wysłano do Kuratorium, jako wyróżniającą się.

Na wakacje Kocia wyjechała na Wołyń do stryja Edmunda, który był lekarzem w Uściługu koło Równego. Tam "asystowała" w gabinecie i zaczytywała się w literaturze medycznej. Medycyna ją zafascynowała. Powiedziała stryjowi, że będzie lekarzem. Stryj złapał się za głowę. Tłumaczył, że to bardzo ciężki zawód - nie dla kobiety, ,zawód, w którym pracuje się dzień i noc. Ale panna Konstancja decyzję już podjęła. Zdała egzamin konkursowy na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie i została studentką medycyny.

Na studiach, jak to na studiach, były momenty poważne, smutne i wesołe. Początkowo mieszkała na różnych stancjach z ogłoszeń umieszczanych na słupach. Warunki były nie najlepsze. Starała się o miejsce w domu akademickim, o które było niezmiernie trudno. Po długich staraniach i oczekiwaniach miejsce dostała i właśnie wtedy wyłoniła się inna możliwość. Zosia, siostrzenica wspólniczki ojca, sierota, zdała maturę i rozpoczęła studia w Wilnie. Zamieszkały razem w wynajętym pokoju. Studia trwały 16 trymestrów i były płatne. Płatne były również egzaminy. Można były jednak zostać zwolnionym z opłat. Uzależniono to od postępów w nauce i zamożności studenta. Były również stypendia państwowe, które dawano w drodze wyjątku. Potrzebujących było wielu, stypendiów mało. Np. na cały rok przyznano tylko sześć, więc - dziekanat podzielił je po polowie. Konstancja dostała taką połówkę na ostatnim roku studiów. Było to dla niej dużo. Od 1931 roku, kiedy zmarł jej ojciec, była na swoim utrzymaniu. Dzięki stypendium mogła spokojnie zdawać egzaminy dyplomowe. Śmierć ojca zmusiła ją jednak do chwilowegoo przerwania studiów. Była wtedy na trzecim roku - dostała urlop dziekański. Braciom do skończenia brakowało tylko rok. Wanda, młodsza siostra, była przed maturą. Utrzymanie rodzeństwa i mamy spadło na Konstancję. Podjęła pracę w hurtowni tytoniu ojca. Znała się na tym. Przez cały rok, kiedy tata chorował, prowadziła rachunkowość i pomagała zarządzać firmą.

Po roku wróciła na studia. Na kursie było ok.120 osób, przeważnie chłopców (dziewcząt 20 proc.). Studenci byli narodowo zróżnicowani - Polacy, Białorusini, Żydzi i Litwini. Najmniej różnili się od Polaków Białorusini, którzy choć z akcentem, biegle mówili po polsku. Nie czuli, a może tylko nie afiszowali, odrębności narodowościowej, a sprawy religii nie obchodziły nikogo. Dzieci Litwinów w zasadzie korzystały w litewskiego uniwersytetu w Kownie, lecz jeśli ktoś zamieszkiwał w Wilnie lub najbliższej okolicy, studiował w polskim uniwersytecie w Wilnie. Wilno liczyło wówczas 200 tys. mieszkańców, w tym Litwinów było zaledwie 1,5 proc. Nic więc dziwnego, że na tym roku, co Konstancja, studiowało zaledwie dwoje. Litwinka - córka dyrektora litewskiego gimnazjum, Marita Szyksznisówna, czyli Szyksznis i młodzieniec Valulis. Konstancja zaprzyjaźniła się z Maritą i przez długi czas nie wiedziała, że jest Liwinką. Najbardziej wyodrębniali się Żydzi. W przeciwieństwie do Białorusinów, których na roku było kilku, Żydzi stanowili prawie połowę zespołu.Wstępny egzamin konkursowy zdawali świetnie, a uczyli się doskonale i nadzwyczaj pilnie. Byli to najcięściej synowie żydowskiej inteligencji - lekarzy, prawników, a także bogatych kupców. Niektórzy byli bardzo mili, chodzili ubrani po europejsku, zachowywali się kulturalnie i mówili czysto po polsku. Często nie mieli nawet żydowskich rysów. Mieli znacznie lepsze wyniki w nauce niż Polacy i Białorusini. W latach trzydziestych, kiedy zaczęła się antyżydowska propaganda, miały miejsce różne nieprzyjemne incydenty. Ustalono limit przyjęć Żydów na studia. Awantury zdarzały się na uczelni i w mieście. Polacy bojkotowali żydowskie sklepy, mimo, że było w nich taniej i często lepszy towar. Od 1933 (1934?) roku Żydzi siedzieli na wykładach oddzielnie - Żydzi po lewej, pozostali studenci po prawej stronie. Ten rozdział (getto ławkowe) wprowadzili studenci sami.

W 1935 roku Konstancja uzyskała dyplom lekarza i zgłosiła się do szpitala w Wilejce na odbycie stażu. Stażystom nie płacono, nie zawsze także zapewniano im zakwaterowanie. Dostała "kąt" w laboratorium czy w bibliotece, potem zajęła dyżurkę. Jeść dali, a pracy mnóstwo. W tym niewielkim szpitalu leczono wszystkie schorzenia chirurgiczne, zakaźne, internistyczne. Prócz dyrektorki, pracowała lekarka internistka. Kocia - stażystka - musiała znać wszystkie choroby, być obecna przy zabiegach, asystować do operacji lub dawać narkozę, robić analizy. Rentgen, dość prymitywny, służył do prześwietleń i fotografowania złamanych kości. Konstancja nauczyła się tam prześwietlać, wytwarzać i dopełniać odmy, ewakuować ropniaki i wysięki opłucnowe i otrzewnowe. Gruźlicy było bardzo dużo, a leków przeciwprątkowych jeszcze nie odkryto. Wstrzykiwało się wapno, potem miedź, ale tak naprawdę, to pomocna w wielu przypadkach była jedynie odma. Doktor Konstancja nie skończyła tam stażu - nie było w tym szpitalu oddziału dziecięcego. Korzystając z poparcie wuja, emerytowanego komendanta twierdzy modlińskiej, dostała miejsce w Rabce. Nie wytrzymała tam długo. Opowiada: "...Było nudno, zdrowe dzieci i co z nimi robić? Pytać się czy ma apetyt, zważyć, oglądać pryszczyk na nosie? To nie było dla mnie..." Dostała się do kliniki pediatrycznej prof. Wacława Jasińskiego w Wilnie i odrobiła końcówkę stażu. Zaproponowano jej asystenturę - nie wyraziła zgody. Tu leczyło się tylko wyspecjalizowane przypadki, a Konstancja chciała walczyć na pierwszej linii - poszła więc do pracy w szpitalu w Bielsku Podlaskim.

Bielsk był miastem powiatowym. Szpitalik mały, utrzymany przez sejmik, miał oddział wewnętrzny, chirurgiczny i położniczy, leżało też trochę dzieci. Dr Konstancję zatrudniono na stanowisku asystenta bez określenia oddziału. Musiała więc, podobnie jak na stażu, robić wszystko w oddziale chirurgicznym i wewnetrznym. Operowane były przepukliny, wyrostki, skręty jelit, pęknięte wrzody żołądka (tylko szycie) i oczywiście wszelkie sprawy pourazowe. Zgłaszało się dużo połamanych i rannych podczas bijatyk i podczas pracy na roli. Przyjmowano również skomplikowane porody, kiedy akuszerka stawała się bezradna. W oddziale wewnętrznym, gdzie leżeli również chorzy na choroby zakaźne, głównie na tyfus - praca była spokojniejsza. W szpitalu był rentgen, obsługę którego powierzono dr Jeśman. Prześwietlała więc płuca i żołądki, fotografowała połamane kości. Rentgen miał oddzielny stół do fotografii, ale lampa była jedna i trzeba ją było przenosić ze ścianki do prześwietleń na stojak. Osłon przeciw promieniom praktycznie biorąc nie było, a po kablach wysokiego napięcia biegły często iskry.

Pracy było pełno, a zapału nie mniej i takie miało być całe życie. Czy zdawałą sobie wówczas z tego sprawę? W 1939 roku postanowiła przenieść się od 1 lipca do kliniki chorób wewnetrznych w Wilnie. Chciała pogłębić tajniki chorób wewnetrznych, co w szpitalu prowincjonalnym, nie było możliwe. W owych czasach niełatwo było dostać w klinice pracę asystenta. Szczęśliwcy jedną pensję dzielili na dwóch, pozostali pracowali za darmo na wolontariach i byli zadowoleni,że im na to pozwolono. Kiedy profesor "zauważył" wolontariusza z powodu jego pomocy i zdolności - przyznawał pół etatu i to był dla młodego lekarza szczyt szczęścia. Wszyscy asystenci i wolontariusze chodzili jak w zegarku. W poprzedniej pracy, w Bielsku, dr Jeśman miała pensję ok.130 zł., w Wilnie nie miała nic, a żyć z czegoś było trzeba. Mama i siostra były bez pracy. Dr Kłosowski z Bielska polecił ją kolegom w Wilnie, którzy mieli załatwić jej pracę w szkole. Ale rok szkolny już się nie zaczął. Wybuchła wojna. Żeby nie marnować czasu, poszła na wolontariat w szpitalu św. Jakuba. Utrzymywała się z wyprzedaży drobnych domowych przedmiotów.

W połowie września Wilno zajęli Rosjanie i po pewnym czasie oddali je Litwinom. Nowy 1940 rok zaczynała dr Konstancja już na Litwie. Litwini chętnie dawali płatną pracę, jeśli ktoś przyjmował obywatelstwo litewskie i umiał choć kilka słów po litewsku, chociażby "łaba dien" (dzień dobry). Wystarczyło również podpisanie oświadczenia, że będzie się uczyć języka litewskiego i że jest spolszczonym Litwinem. Oczywiście, nikt z polskich lekarzy tego nie podpisał. Dr Konstancja pracowała nadal na wolontariacie, czasami udawało się jej dostać płatny dyżur lub oddać krew. Znajomy chirurg zawiadamiał ją, gdy krew była potrzebna, żeby mogła zgłosić się pierwsza - bo chętnych było dużo.

W czerwcu 1941r. Wilno zajęli Niemcy. Szybko zorientowali się, że jest nadmiar lekarzy w mieście. W Wilnie, oprócz lekarzy miejscowych, było wielu uciekinierów z centralnej Polski. W małych miasteczkach, w głębi Litwy, lekarzy brakowało. Pracowali tam uprzednio liczni Żydzi, którzy pouciekali do ZSRR. Dr Konstancja zgłosiła chęć wyjazdu do pracy w Kiejdanach, gdzie ludność była prawie wyłącznie polska. W Kiejdanach lekarzem powiatowym był Litwin i nie chciał zatrudnić Polki w tym mieście.Skierowano ją do małego miasteczka Krakies, czyli Kroki, odległego o 15 km. Przedtem praktykował tutaj lekarz Żyd, który uciekł do ZSRR i zostawił swój prywatny gabinet, prawie całkowicie wyposażony. Przyjmowała pecjentów odpłatnie po marce za wizytę, wystawiała kwity a pieniądze wpłacała w banku na wskazane konto. Sama otrzymywała pensję. Poza godzinami pracy mogła przyjmować na własny rachunek. Tak więc los pokierował jejżyciem - zamiast zostać asystentem w klinice - została rejonowym "omnibusem" z dodatkową praktyką prywatną. Roboty było dużo, choć po ucieczce Żydów ludność miasteczka zmniejszyła się o połowę. Kiedyś poproszono ją na wizytę do chorego dziecka do Michniun, małego mająteczku państwa Rymkiewiczów. Poznała tam polską rodzinę - Marysię Paszkiewiczową, Stefana Rymkiewicza, jego brata Kazimierza z żoną i synkiem oraz rodziców i ciotkę. Z Marysią i Stefanem zaprzyjaźniła się, a przyjaźń przetrwała aż do śmierci obojga w Sierpcu.

W 1943r. doszło do scysji, a nawet awantury z niemiecko-litewskimi władzami Kroków. W związku z tym oświadczyła lekarzowi powiatowemu w Kiejdanach, że w Krokach pracować nie będzie. Mogło to się dla niej źle skończyć, ale na szczęście zastępcą był Polak. Bronił jej, a nawet popierał. Dostała inny rejon - Szata, czyli Szaty za Wiłkomierzem, bliżej polskiej granicy. Mieszkali tam sami Polacy, czuła się wśród nich bardzo dobrze i dopracowała w tej miejscowości do końca wojny. Leczyła chorych z wszelkimi schorzeniami, tylko do porodów "nie miała serca" i w razie komplikacji, rodzącą odwożono do szpitala w Kiejdanach. Lekarz na prowincji był wówczas w trudnym polożeniu również z powodu katastrofalnego braku leków i niemożności zakupienia strzykawek. Znajomy aptekarz sprawadzał strzykawki na "specjalne zamówienie", czyli za kilka kilogramów słoniny, aż z Krakowa.

Nadszedł rok 1944, przewalił się front i weszli "towarzysze". Kiedy pociski zaczęły gwizdać, dr Jeśman z matką i siostrą ukryły się w lasach. Na szczęście, nic im się nie stało. Zdrowe i całe wróciły do Szat. Przyjechała Marysia Paszkiewiczówna, która po zabraniu przez Niemców majątku, pracowała w Kownie. Niestety, jej rodzina podzieliła losy wielu Polaków - wywieziono wszystkich w głąb ZSRR. Stefana i mamę do Bijska nad Obem, ojca zabrano z transportu do wyrębu lasu - nie przeżył tej katorgi. Dr Konstancja i Marysia pojechały do Wilna. Marysia została w Jaszunach komisarzem do spraw przesiedlania, dr Jeśman, jako lekarz, jeździła z transportami do Polski. Polacy mieli do wyboru - albo wynieść się z Wileńszczyzny, albo przyjąć obywatelstwo sowieckie. Sporo drobnych włościan zostało, inni wyjeżdżali w nieznane, ale do Polski. Mogli zabrać cały majątek ruchomy, łącznie z inwentarzem, psem i kotem. Podstawiano pociągi towarowe, do których załadunki były bardzo uciążliwe, a co gorsza, na granicy trzeba się było przeładowywać do polskich pociągów. Oczekiwanie na stacjach przeładunkowych pod gołym niebem, trwało nieraz po kilka dni. Były też rewizje. Dr Jeśman miała do pomocy pielęgniarkę i pełne ręce roboty. Jechały przecież całe rodziny - ludzie starzy, schorowani, małe dzieci. Zdarzały się zranienia, stłuczenia i porody. Litwini utrudniali jak mogli wyjazdy Polakom, a szczególnie tym, którzy mieli obywatelstwo litewskie. Repatriacja trwała przez 1945 i 1946 rok. Dr Konstancja ostatnim transportem dotarła do Warszawy. Matka, siostra i brat Mieczysław wyjechali już wcześniej i osiedli w Opolu. Stefan jeszcze w 1939 roku przedostał się przez Węgry do Francji, a potem do Anglii i do kraju nie wrócił.

I oto zaczyna się nowy rozdział życia dr Konstancji Jeśman - w powojennej Polsce. Warszawa była zburzona i nie było gdzie mieszkać. Na szczęście, przyjaciel matki Marysi, która wróciła razem, prezes banku, udostępnił "bankowe" noclegi. Bank mieścił się w podwórzu budynku na rogu ulic: Zgoda i Jasna. Wokół wszystko było w ruinie. W Warszawie byli i inni znajomi oraz dwie ciotki, ale wszyscy mieszkali kątem w rozwalonych mieszkaniach, w wielkiej ciasnocie - całymi rodzinami. U Prezesa też nie, było miejsca. Pozwolił więc im zostawić rzeczy w rogu pomieszczenia bankowego. Od szesnastej do siódmej mogły tam również mieszkać. W dzień, kiedy biuro było czynne, musiały wynosić się, po uprzednim zrobieniu idealnego porządku. Po dwóch miesiącach takiego koczowania przeniosły się do Janka Sipowicza, który pracował przeważnie w nocy i miał jeden pokój w Al.Jerozolimskich. Mieszkały z nim na zmianę. Kiedy on wychodził do pracy - wprowadzały się z myciem, gotowaniem i spaniem. W Warszawie pracy dla lekarzy było dużo, ale brakowało mieszkań. Nic dziwnego więc, że kiedy do dr Jeśman dotarła wiadomość o wolnym miejscu pracy w sierpeckim szpitalu, nie zastanawiała się długo. I tak związała się z Sierpcem na całe życie.