Wanda Malewiczowa

Ucieczka z własnego domu

(We wstępnej części wspomnień Autorka opisuje rodzinę zamieszkałą w Warszawie i jej losy od lat 60-tych XIX wieku. W dalszych partiach przedstawia kolejne etapy swojej nauki szkolnej i studia historyczne na Uniwerstytecie Warszawskim a także swój udział w wojnie 1920 r.)

W 1923 roku towarzyszyłam ojcu w jego podróży służbowej (był wówczas lekarzem wojewódzkim). Podczas tej podróży odwiedziliśmy także Sierpc, gdzie poznałam dra Stanisława Malewicza. 27 września 1924 roku zawarliśmy związek małżeński.

Zamieszkaliśmy w Sierpcu, w małym drewnianym domku.

W styczniu 1926 r. urodziła się nam w Warszawie, w klinice, Zosia, potem już w Sierpcu w 1928 r. Jurek, a w 1931 r. Krzysztof. Mój mąż był dobrym, kochającym mężem i ojcem. Kupiliśmy plac przylegający do posesji rodziców Stacha i pobudowaliśmy własny, ładny, nowoczesny dom (Stodólna 7), zamieszkaliśmy w nim w lecie 1935 r.

Stach miał dużą praktykę, oszczędzaliśmy aby spłacić zadłużenie na budowę domu. W 1939 r. wszystkie długi były spłacone, myśleliśmy właśnie o kupnie samochodu. W połowie sierpnia powołano Stacha do wojska w randze majora.

Zostałam w Sierpcu, ale jeszcze w 1939 roku, kiedy w Sierpcu stały wojska Andersa, ostrzeżono Stacha, że schywytano jakiegoś szpiega i że w razie wkroczenia Niemców, byliśmy przeznaczeni do "likwidacji". 2 września Stach zatelefonował z Warszawy żebym natychmiast wyjechała z Sierpca. Nasza córka, Zosia, była w Przeździałce u Zbyszków (szwagier Autorki - Red.) Zamurowałam posiadaną biżuterię, srebra moje, Myszki Boćkowej i Babci. Zabrałam chłopców, trochę rzeczy i pojechalismy do Warszawy. Ojciec mój odwiózł chłopców do Sierzchowa (do brata Autorki - Red.), do Stasiów. 4 września 1939 r. rozstalismy się, formacja Stacha szła za Wisłę. Zdecydowałam się na powrót do Sierpca, ale już nie dojechałam - dotarłam tylko do Płocka i statkiem powróciłam do Warszawy.

W domu w Sierpcu została gosposia Czesia. W naszym domu mieli kwaterę najpierw oficerowie wycofującej się armii polskiej, a potem oficerowie niemieccy, którzy zachowywali się przyzwoicie. Bardzo interesowali się moim portretem i aż sprowadzili tłumacza, żeby się dowiedzieć, gdzie jest pani "z portretu".

Zaczęło się oblężenie Warszawy. Serce się krajało, kiedy człowiek patrzył jak Warszawa ginęła. 27 września stolica skapitulowała.Zabrałam chłpoców z Sierzchowa, wyszukałam okazję do Sierpca (wracałam wozem Wesołowskich). Nocą dojechaliśmy do domu, okradzionego gruntownie. W domu zastałam naszą gosposię Czesię. Ledwieśmy się rozpakowali i przenocowali, na następny dzień wpadli Niemcy i "raus" (wynoś się!) od razu.

Zamieszkaliśmy w domu teściów (Piastowska 24). Niemcy sprowadzili gromadę Żydów i kazali przez ogród wynosić nasze rzeczy do domu dziadków. Wszystko potłuczone, połamane, rozkradzione.

Któregoś dnia, w poszukiwaniu kwatery, zjawił się w domu Dziadków komendant miejscowego garnizonu Hauptman (kapitan) Hichetier, właściciel Małdyt (Maldeuten) w ówczesnych Prusach Wschodnich. Był to starszy, uprzejmy człowiek, na pożegnanie powiedział "Frirchten Sie nicht, schone Hausfrau". Przyszedł w poszukiwaniu kwatery dla oficerów.

Próbowałam pracować w szpitalu, lekarz (wojskowy) nie miał nic przeciwko temu, ale siostry, nie życzyły sobie mojej obecności.

Zaczęto wysiedlenia mieszkańców miasta. Przyszli także po mnie. Jurek rzucił się z pięściami, musiałam go przytrzymać. Udało mi się uciec, zwróciłam się do komendanta, wysiedlenie odwołano. Hichetier powiedział, że zwrócił się do generała. Żyliśmy jednak ciągle pod strachem, to nas nachodzili po narzędzia lekarskie mego męża, to w różnych innych sprawach. W końcu roku wysiedlono nas jednak z domu dziadków. Ja z chłopcami dostałam kwaterę u Pilkiewiczów na ul.3 Maja. Przeprowadzał nas Brytański, kradnąc przy okazji co popadło. Rodziców osiedlono naprzeciw cukierni Tułacza, na skwerku (u Stopińskich).

W styczniu 1940 r. bardzo się źle czułam i leżałam. Nagle wbiegła Stopińska z wiadomością, że Malewicza zabrali. Pobiegłam do hauptmanna Hichetiera, kazał lekarzowi wojskowemu pójść ze mną. Poszliśmy na Gestapo. Lekarz powiedział: pani niech tu poczeka, ja pójdzą sam. Znalazł się Walerski, który wprost mnie ciągnął, bo już nie miałam sił iść. Lekarz (niemiecki wojskowy) bardzo szybko wyskoczył z Gestapo mówiąc mi: "Teścia wzięli na leczenie, to są sprawy do których ja się nie mogę wtrącać. Do widzenia" i szybko uciekł. Pobiegłam dalej, w Sierpcu znalazł się adwokat wysiedlony gdzieś z Pomorza. Napisał mi po niemiecku podanie, gdzie przyrzekałam, że sama zajmę się leczeniem teścia i że wpłacę gwarancję. Z podaniem pobiegłam do starostwa mówiąc, że syn zabranego, Zbigniew zna gubernatora Franka. Słyszałam przez drzwi, że telefonowano gdzieś do Ciechanowa (Sierpc, włączony do Rzeszy, należał do Distriktu Zichenau).

Kazano mi pójść do domu, nadchodziła godzina policyjna, mróz był okrutny.

W domu dziadek opowiadał później, że załadowali go na ciężarówkę zakrytą i powieźli, o ile mógł się zorientować, w stronę Piekiełka (kierunek Urszulewo). Tam ich rozładowali, Dziadek już słyszał strzały karabinowe. Po Dziadka podjechał samochód szefa Gestapo. Powieźli go z powrotem do Sierpca, gdzie przeleżał w piwnicy. Mówiono mi "Sie sind eine juge Frau wozu ihnen ein so alter Mann, was werden Sie mit ihm machen".

Na drugi dzień Dziadka rzeczywiście odwieziono do domu, a mnie kazano się stawić w Gestapo. Poszłam z Babką. Duża salka, za biurkiem rozparty szef Gestapo (nazywał się Fleischmeier). Salka pełna volksdeutschów. Miałam dać gwarancję, że Dziadek będzie wywieziony i leczony. Gestapowiec zażądał kaucji, nie pamiętam ile. Miałam na ręku pierścionek (zaręczynowy) z brylantem. Ściągnęłam z palca pierścionek i powiedziałam: jest znacznie więcej wart. "Szef" wziął go do ręki i odrzucił mi go - "Wie brauchen das nicht" - zobowiązałam się na drugi dzień złożyć "kaucję". - W tych dramatycznych chwilach zdarzyła się dość komiczna scena. W pewnej chwili Babcia westchnęła i oparła się o biurko. Wtedy szef ryknął "Stuhlen". Wszyscy volksdeutsche rzucili się jak szaleni podstawić nam krzesła. Usiadłyśmy.

W ten sposób zlikwidowano setki chorych i starych. Zdaje się, że tylko nasz Dziadek został ocalony.

Pożyczyłam pieniędzy, zaniosłam "kaucję". Przyjął mnie szef Gestapo, ale zapowiedział, żebym jeszcze przyszła. Nie poszłam. Żyłam w ciągłym strachu. W końcu marca przyszedł do nas Hichetier. Powiedział mi: "Fahren Sie aus so schnell wie moglich - Pani los będzie straszny". Ja nigdy nie piję, a teraz piłam całą noc (już nie pamiętam z jakim to dygnitarzem). Byłam przeznaczona do domu publicznego dla oficerów.

Oczywiście, zaczęłam się starać o przepustkę, zabrałam chłopców (Zosia była w tym czasie w Sokołowie) i wyjechaliśmy przez Płock do Warszawy.

(Dalszy ciąg wspomnień obejmuje pobyt rodziny Malewiczów w Warszawie, wydarzenia w czasie Powstania i wysiedlenie z Warszawy po upadku Powstania).

Z maszynopisu udostępnionego przez Krzysztofa Malewicza, syna Autorki