Halina Mirska-Lasota

W Sierpcu znalazłam opiekę, dom i serdeczność

(W części wstępnej wspomnie, Autorka opisuje dom i życie rodzinne w Równem na Wołyniu, od czasów przedwojennych do zajęcia miasta przez Niemców).

Niemcy zajęli Równe w końcu czerwca 1941 roku. Wpierw spadły na miasto bomby zapalające - to był przerażający widok. Przez pierwsze tygodnie mieszkaliśmy nadal w tym samym domu, Tata pracował w tej samej aptece. Tylko Mama musiała chodzić sprzątać w jakimś niemieckim urzędzie. Podsłuchałam kiedyś, co opowiadała naszej sąsiadce, pani Lombardi i to wstrząsnęło mną tak bardzo, że chociaż słyszałam tyle o wielu straszniejszych rzeczach o życiu w obozach itp. Dotąd słyszę Jej głos, kiedy to mówi. Mama ze zdziwieniem opowiadała tej pani, że Niemcy zupełnie się nie krępują i załatwiają potrzeby fizjologiczne w jej obecności, kiedy sprząta WC. Jakby nie była człowiekiem - dodała. Po tylu latach w mojej świadomości utkwiło to jako coś najbardziej poniżającego. To był dopiero początek niemieckiej okupacji i Mama rzeczywiście mogła się dziwić.

Potem kazano nam założyć białe opaski z niebieską gwiazdą Dawida. Po jakimś czasie zastąpiono je żółtymi "łatami". Mama mojej łaty mi nie przyszyła, przypięła ją tylko agrafką, żebym mogła w razie potrzeby odpiąć. Było to co prawda karalne, ale zdejmowałam ją, kiedy szłam się bawić z kolegami gdzieś dalej od domu.

Pewnego dnia wróciłam do domu i rodziców nie zastałam. Nikt nie mógł mi powiedzieć gdzie są, mieszkanie było zamkniete. Zabrał mnie dozorca, pan Kazimierz Milewski. Była to ukraińska rodzina. Byłam u nich dość długo, spałam w jednym łóżku z ich dziećmi - Helcią i Józkiem. Jeść dawała mi pani Lombardi. W naszym domu zamieszkali niemieccy oficerowie z mieszczęcego się po drugiej stronie ulicy urzędu. Na korcie tenisowym trzymano radzieckich jeńców. Razem z innymi dziećmi kradłam jabłka i pomidory i rzucałam im przez płot. Niemcy kiedyś mnie złapali i chcieli rozstrzelać. Uratował mnie jakiś Ukrainiec w niemieckim mundurze. W ciągu tych kilku minut zdążyłam ze strachu osiwieć.

Nie wiedząc, co stało się z rodzicami, poszłam do domu dziadka, a potem do ciotki Blumy - ich już jednak nie było. Mniej więcej po miesiącu - nie pamiętam u kogo się wówczas ukrywałam - dotarła do mnie wiadomość, że rodzice wrócili. Pobiegłam do pana Milewskiego - był to dla mnie jedyny punkt orientacyjny. Pamietam tylko tyle, że biegłam bardzo, bardzo długo. Rzeczywiście, byli tam oboje - z trudem ich poznałam. Byli zupełnie siwi. Powiedzieli, że w więzieniu trzymano ich w jednoosobowych komórkach wielkości szafy, w których można było tylko siedzieć - nawet stać się nie dało - i bardzo im puchły nogi. Dlaczego ich aresztowano i dlaczego zwolniono - nie mam pojęcia. Przecież Niemcy mogli ich od razu zabić. Nie rozumiem.

Od tego czasu moje spotkania z rodzicami były już sporadyczne. Nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie się wtedy podziewałam. Wiem tylko, że kiedy była "akcja", nagle byłam znowu razem z nimi. Prawdopodobnie ludzie, którym mnie oddano, odsyłali mnie z powrotem, gdy tylko zagrożenie było większe. Pamiętam też, że raz, kiedy zrobiło się zimno, Mama przysłała mi (przyniosła?) cieplejszą sukienkę, w której zaszyła pieniądze.

Okres od jesieni 1941 do lipca 1942 roku pamiętam bardzo mgliście. Wiem tylko, że często zmieniałam miejsce pobytu, nocowałam u różnych ludzi. W moich wspomnieniach często powraca obraz cmentarza, na którym były jeszcze inne dzieci. W nocy baliśmy się, bo było ciemno i robiliśmy sobie lampki naftowe z butelek. Chyba najczęściej jednak przebywałam u pana Milewskiego, a czasami nocowałam u mojej szkolnej koleżanki Raisy - jej ojciec był Czechem, matka Ukrainką, miała też starszego brata - nazwiska ich nie mogę sobie przypomnieć.

W listopadzie 1941 roku, kiedy przeprowadzono wielką "akcję" (zginęło wtedy 18.000 osób - wiem to z encyklopedii), znów - tę jedną noc - byłam z rodzicami. Mieszkali wtedy w zupełnie mi nie znanej dzielnicy (dziś wiem, że była to Wola), w drewnianym domku, do którego wchodziło się po stromych schodach. Szukałam tego domu, kiedy byłam w ubiegłym roku w Równem, ale nie mogłam go poznać, może dlatego, że za dnia nigdy go nie widziałam. W mieszkaniu nie było żadnych mebli - tylko jakieś walizki. Siedzieliśmy na nich całą noc i nasłuchiwaliśmy, czy do naszych drzwi zastukają. Wokół słychać było przeraźliwe jęki i płacze.

Po tej nocy znowu przez dłuższy czas nie widziałam rodziców. Przypuszczam, że zabrano ich do getta. Ja jakiś czas mieszkałam na plebanii, u księdza Sirewicza. To on po wojnie (przeżył Dachau) przysłał zakonnicom moją "wojenną" metrykę chrztu - jedyny dokument, jaki w ogóle miałam - z prawie prawdziwymi danymi. Inne jest tylko miejsce urodzenia - Kowel, a imiona rodziców zostały "zariowizowane" tak, by inicjały zostały zachowane (Arkadiusz i Maria). Pamiętam też Mamę, jak klęczy w kościele i modli się. Teraz rozumiem, że robiła wszystko, co jej zdaniem, mogło mnie uratować. Na plebanii zajmowała się mną pani Berlińska. Była to starsza pani i nie lubiłam jej. Nie była sympatyczna i miała brodawki, co czułam, kiedy mnie całowała. Zamiast być wdzięczna za to, że mnie u siebie trzyma i karmi - jeszcze jeden dowód mojej głupoty - byłam niegrzeczna i grymasiłam. W końcu, kiedy odmówiłam zjedzenia ryby smażonej na oleju, zdenerwowała się i wyrzuciła mnie z domu. Było to 24 grudnia 1941r. w wigilię Bożego Narodzenia i mróz był straszny. Nie mogę sobie przypomnieć, dokąd wtedy poszłam. Pamietam, że przez jakiś czas byłam u kogoś, kto mieszkał na skrzyżowaniu ulic Hallera i 3-go Maja. To właśnie tam mama dostarczyła mi tę ciepłą sukienkę. Próbowałam odnaleźć rodziców - nie rozumiałam, dlaczego nie jesteśmy razem, dlaczego nie mam domu i muszę się tułać. Poszłam do apteki Margulisa - tam powiedzano mi, że Tata już nie pracuje, że może w innej aptece będą coś wiedzieć.. Podano mi adres. Poszłam. To było daleko. Tam wpierw usłyszałam, że żadnego Mirskiego nie ma, ale po chwili jakiś pan przyprowadził Tatę z zaplecza. Tata nie chciał ze mną rozmawiać, powiedział, żebym tam więcej nie przychodziła. Nie rozumiałam Jego reakcji. Nie wiem, co wtedy robiła Mama. Kiedyś, na ulicy, zdawało mi się, że Ją widzę. Kiedy dogoniłam, okazało się, że to jakaś Ukrainka w jej sukience. Sukienkę pamiętam doskonale, bo Mam przywiozła ją z Paryża i mnie wydawała się bardzo piekna.

Moje następne wspomnienie jest już z getta. To było latem 1942 roku, kilka dni przed jego likwidacją. Rodzice mieszkali wtedy na Złotej, w czymś, co w ogóle nie przypominało mieszkania. Numery parzyste domów przy Złotej należały do getta, a nieparzyste do aryjskiej części miasta. Rodziców prawie nie widywałam, prawdopodobnie chodzili na przymusowe roboty. Czułam się nieszczęśliwa i postanowiłam odebrać sobie życie. Wypiłam całą butelkę terpentyny - to było tak obrzydliwe w smaku, że wyobraziłam sobie, że musi być trujące - zagryzłam liściem kapusty i zasnęłam. Obudziłam się rano. Nie udało się. Którejś nocy Mama wzięła mnie za rękę i przeprowadziła na aryjską stronę. Zastawiła mnie pod drzwiami sąsiadów i poszła. Wtedy widziałam Ją po raz ostatni - 12 albo 13 lipca 1942 roku. Potem była tam jeszcze raz - ja Jej już niewidziałam - i przyniosła swój zimowy kostium, mój portret i ręczną maszynę do szycia. Ci państwo, u których to zostawiła, po wojnie repatriowali się do Polski i przywieźli te rzeczy ze sobą. Żakiet od kostiumu Mamy służył mi jako palto zimowe chyba aż do wyjazdu z Warszawy do Rumunii, to jest do 1951 roku.

Państwo, do których Mama mnie zaprowadziła, nazywali się Zielonko. Była to mieszana polsko-ukraińska rodzina. Pan Zielonko był kolejarzem, a jego żona Anastazja była najstarszą siostrą Teofili Rauch, która dała mi schronienie w Warszawie. Przez długie lata myślałam, że wszystko, co się dotąd ze mną działo, było dziełem przpadku, szczęśliwego biegu okoliczności. Teraz rozumiem, że przez cały czas wojny ktoś nade mną czuwał,że był cały łańcuch ludzi dobrej woli, którzy mnie w jakimś sensie przekazywali sobie z rąk do rąk, że moi rodzice pewne sprawy przewidzieli i coś dla mnie zaplanowali. Myśleli o mnie.

Tej nocy chyba nikt nie spał. Nawet do piwnicy, w której mnie ukrywali Zielonkowie, docierały krzyki, płacze i jęki. Kiedy wychodziłam na chwilę z piwnicy, widziałam przez okna łunę od płonących domów. Długo myślałam, że ludzi z getta Niemcy zabili na miejscu. Stosunkowo niedawno, kiedy zaczęłam się tymi sprawami interesować, dowiedziałam się, że wywieziono ich w kierunku Kostopola i za miastem rozstrzelano.

Po paru dniach pan Zielonko odprowadził mnie do torów kolejowych, pomógł przejść przez płot (zgubiłam przy tej przeprawie pantofel i odtąd wędrowałam już boso) i pokazał pociąg, do którego powinnam wsiąść i pojechać do Warszawy. Dostałam do ręki metrykę na nazwisko Teresa Graf, a gdyby mnie ktoś zaczepił, miałam powiedzieć, że ojciec był oficerem i bolszewicy go wywieźli. Nigdy nie musiałam tego dokumentu nikomu pokazywać i nie wiem, co się z nim stało. Nie wiem, czy to tylko zbieg okoliczności, ale w metryce chrztu mam dwa imiona Halina Teresa.

Wtedy na Ukrainie nie kursowały pociągi osobowe, były tylko transporty wojskowe. Udało mi się jakoś - nie bez przygód, bo bezczelnie wsiadłam do oficerskiego przedziału i Niemcy w biegu wyrzucili mnie z pociągu - dotrzeć do Brześcia. Tam na dworcu kłębił się tłum ludzi, ale pociągu do Warszawy nie było. Usiadłam na ziemi i zasnęłam. Znalazł mnie i zabrał do domu jakiś kolejarz - pozwolił się umyć, dał jeść i następnie wsadził do właściwego pociągu. W Terespolu była granica między zajętymi przez Niemcy terenami ZSRR a Generalnym Gubernatorstwem. Przedtem trzeba było wyskoczyć w biegu z pociągu, przejść przez zielną granicą, a potem znowu do tego samego pociągu jakoś się dostać. Nie miałam o tym wszystkim pojęcia, ale robiłam to, co inni i w końcu dojechałam do Warszawy.

Nie pamiętam, jak znalazłam się na Żoliborzu u pana Raucha. Czy ktoś na mnie na dworcu czekał? Pewnie tak, inaczej bym nie trafiła - nie znalazła adresu. Rauchowie mieli willę na ul.Tucholskiej (32?). Zdaje się, że Wacław Rauch był synem ogrodnika z Równego. W czasie wojny robił interesy z Niemcami, wzbogacił się - kupił jakieś młyny w Krasnymstawie, willę itp. Z pochodzenia był Niemcem i pewnie był volksdeutschem. Teraz już nie jestem tego pewna. Oprócz żony Teofili i ich córeczki Marysi, mieszkały tam dwie młodsze siostry pani Rauchowej - Leokadia i Anna Burzyńskie. To one mną się opiekowały.

Teraz już wiem, że Rauch miał mnie dostarczyć do getta mojemu wujowi Józefowi Kupersteinowi. Wtedy myślałam, że chodziło o Józefa Hellera - to nazwisko było mi znane. Po kilku dniach mojego pobytu na Żoliborzu, wujek zatelefonował i rozmawiał z Rauchem, ale w trakcie rozmowy połączenie z gettem zostało przerwane i pewnie dzięki temu zbiegowi okoliczności żyję. Rauch był wprost wściekły, że nie może się mnie pozbyć, jego żona wciąż powtarzała, że narażają siebie i własne dziecko. Tak rzeczywiście było - za przechowywanie Żydów groziła kara śmierci. Wystarczyło po prostu otworzyć drzwi, wyszłabym na ulicę i problem zostałby rozwiązany. A jednak Rauchowie tego nie zrobili, zatrzymali mnie u siebie. Strasznie bałam się pana Raucha. Nie doceniałam wówczas tego, co dla mnie zrobili. Wbiłam sobie do głowy, że Rauch mnie śledzi i nawet po wojnie tej rodziny unikałam - także dlatego, że łączyła mnie z przeszłością. Dziś, kiedy wiem i rozumiem o wiele więcej, mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Przypuszczam, że po wojnie były sytuacje, w których z kolei ja mogłabym im pomóc, ale nic nie zrobiłam.

Kiedy stało się jasne, że rodzina z getta mnie nie odbierze, panie Burzyńskie wzięły się ostro za moją edukację, czy raczej tresurę. Uczyły mnie modlitw i zachowania w kościele. Zostałam ochrzczona (po raz drugi!) w kościele na Marymoncie i tego samego dnia przystąpiłam do pierwszej komunii świętej. Rodzina ta była bardzo pobożna i panie, Ania i Lonia, sprawy wiary traktowały poważnie. Nauczono mnie życiorysu, w którym główne było to, że rodzice zostali wywiezieni na Syberię, wymyślono dużo szczegółów, które miały tę wersję uwiarygodnić. Bardzo szybko sama zaczęłam w to wierzyć. Zresztą, bardzo uwierzyć pragnęłam. Już wtedy instynkt samozachowawczy kazał mi kontrolować nawet własne myśli - coraz rzadziej pozwalałam sobie myśleć o rodzicach, o domu. U Rauchów pomagałam w pracach domowych, zajmowałam się dzieckiem. Z domu prawie nie wychodziłam. Na początku zimy 1942/1943 pan Rauch kupił willę w Zalesiu Dolnym. Dostałam klucze od wilii i pojechałam tam sama. Miałam porządnie wysprzątać dom - osiem pokoi. Bliżej wiosny wprowadziła się tam pani Rauchowa z dzieckiem i siostrami, pan Rauch przyjeżdżał rzadko. Musiałam jednak wychodzić po zakupy i załatwiać różne sprawy i po jakimś czasie sąsiedzi zwrócili na mnie uwagę, ktoś zaczął o mnie wypytywać. Prawdopodobnie to było powodem, że postanowiono oddać mnie do sierocińca.

W kwietniu, albo na początku maja 1943 roku, odwieziono mnie na Tamkę, do Sióstr Szarytek. Potem jedna z nich, siostra Maria Stanke zabrała mnie do szpitala Przemienienia Pańskiego, gdzie była pielęgniarką. Ukrywałam się w schowku na bieliznę. Tylko raz, kiedy Warszawa była bombardowana, siostra zabrała mnie do schronu. Później zawiozła mnie na Hożą do Franciszkanek - Sióstr ze zgromadzenia Rodziny Marii. Tam obejrzała mnie dokładnie matka generalna - Matka Getter (po wojnie dowiedziałam się, że uratowała wiele żydowskich dzieci). Zostałam przeegzaminowana z modlitw, przepytano mnie z życiorysu, obserwowano, jak zachowuję się w kaplicy. Zdałam ten egzamin. Siostry uznały, że mam szanse. Pewnej niedzieli siostra Maria odwiozła mnie do zakładu w Płudach koło Warszawy.

Był to sierociniec, w którym przebywało około dwustu dziewczynek, w większości sierot wojennych. Po wojnie dowiedziałam się, że było tam kilka Żydówek, które siostry ukrywały - tak jak mnie. Były wśród nich Małgorzata i Irena Mirskie. Z powodu zbieżności nazwisk unikałyśmy się nawzajem jak ognia. Były to córki warszawskiego adwokata Friedmana-Mirskiego. Chociaż ich rodzice zostali po wojnie w Polsce, obie one wyjechały z kraju, chyba do Anglii. Podobno jedna z nich wstąpiła do klasztoru, a druga popełniła samobójstwo.

W sierocińcu warunki były dosyć ciężkie. Było biednie, bywałyśmy głodne, pracowałyśmy w polu, w kuchni, w pralni, ja później hodowałam jedwabniki (co było zajęciem obrzydliwym, chociaż nie ciężkim). Sierociniec musiał częściowo zarabiać na własne utrzymanie. Mimo to mam stamtąd dobre wspomnienia, bo było tam sprawiedliwie. Byłyśmy jednakowo traktowane - w przeciwieństwie do tego, jak później traktowano mnie u Sióstr Zmartwychwstanek, gdzie byłam jedyną wychowanką przysłaną przez Opiekę Społeczną.

Naturalnie, siostry wiedziały, kim jestem. Ale ja udawałam, że nie wiem, że one wiedzą i bardzo się starałam, żeby mnie nie podejrzewały. Siostry pracowały nad moją polszczyzną - miałam wtedy jeszcze kresowy akcent i wiele wyrazów wymawiałam z rosyjska. Najtrudniejsze okazało się nauczenie mnie prawidłowej wymowy "r". Nie wiedziałam, dlaczego tak mnie męczą. Już po wojnie dowiedziałam się, że taka wymowa tego dźwięku, jak moja, może zdradzić żydowskie pochodzenie. W tym czasie stale miałam stan podgorączkowy i źle się czułam, ale lekarza u nas nie było. Przez dwa miesiące, wskutek urazu fizycznego, w ogóle nie widziałam. Siostry robiły co mogły, aby mi ulżyć - przydzielały lżejsze prace itp. Dwie z nich, s.Stefania i s.Ludwika, okazały mi dużo serca.

Dużo czasu spędzałam w kaplicy - było to jedyne miejsce, w którym mogłam być sama i pomyśleć czasami o swoich sprawach. W Płudach poszłam do bierzmowania. Miałam nowy temat do rozmyślań - bardzo przejmowałam się tym, że Żydzi ukrzyżowali Pana Jezusa. Ten wątek powtarzał się stale - na lekcjach religii, w kazaniach, w różnych pieśniach i cierpiałam z tego powodu. Jesienią 1943 roku czułam się już tak nieszczęśliwa, że chciałam rzucić się pod pociąg. Miałam wysoką temperaturę i kiedy biegłam w stronę torów, poślizgnęłam się, wpadłam do kałuży, czy jakiegoś dołu i tak przeleżałam całą noc. Przypłaciłam to długą chorobą.

I tak - raz lepiej, raz gorzej - było do sierpnia 1944 roku, do wybuchu Powstania Warszawskiego. Płudy leżą na prawym brzegu Wisły i u nas powstania nie było, ale gdy zbliżali się Rosjanie, sierociniec znalazł się na pierwszej linii frontu. Kiedy kopałyśmy ziemniaki - jadłyśmu je potem surowe, bo Niemcy nie pozwalali rozpalać ognia - nad naszymi głowami rozrywały się pociski. Prawie przez cały czas powstania dzieci - a większość miała od 4 do 10 lat - siedziały w piwnicy. My, starsze - ja miałam już 14 lat - chodziłyśmy zdobywać żywność, to znaczy zabierać co się dało z opuszczonych domów i ogrodów, bo okoliczną ludność ewakuowano.

12 października o świcie Niemcy kazali nam wyjść z piwnicy i popędzili pieszo do Nowego Dworu (ok.30 km). Siostry zapakowały co się dało do walizek i tobołków i dały do niesienia starszym dziewczynkom. Ja - jako jedna z najstarszych - dostałam dwie ciężkie walizki. Potem okazało się, że dźwigałam sztućce!

W Nowym Dworze załadowano nas do pociągu towarowego, który ruszył w kierunku Rzeszy. Transport jechał powoli, co chwila zatrzymywał się. Stałyśmy stłoczone w wagonie, bez jedzenia i bez picia. Na którymś z takich postojów, z błogosławieństwem siostry Ludwiki udało nam się - dziesięciu starszym dziewczynkom - wymknąć z wagonu i schować za krzakami. Kiedy pociąg odjechał, zaczęłyśmy się zastanawiać, co dalej. Postanowiłyśmy pójść wzdłuż torów z powrotem do Polski (wkrótce okazało się, że nie ujechałyśmy jeszcze daleko). Tak doszłyśmy do Sierpca (w tym czasie włączonego do Rzeszy Niemieckiej). Na drodze spotykałyśmy jakieś kobiety, które słyszały, że Niemcy wywożą dzieci.Zabrały nas do miasta. Mnie wzięła pani Czerwińska, która była dozorczynią w niemieckim domu. Umyła mnie - byłam strasznie zawszona - nakarmiła. Kiedy jednak mieszkańcy kamienicy zaczęli się interesować nową twarzą na podwórku, oddała mnie do państwa Kłobukowskich - u nich było bezpieczniej, bo mieszkali za miastem, a też chcieli przygarnąć jakieś dziecko.

Nie miałam wtedy pojęcia, że przed wojną w Sierpcu mieszkała część mojej rodziny.Niedawno dowiedziałam się, że wuj Mamy, dentysta Heller, miał gabinet przy ulicy Piastowskiej.

W Sierpcu znalazłam się 16 października 1944 roku. W moim życiu zaczał się zupełnie nowy okres. Państwo Kłobukowscy - tak nazywali się moi nowi opiekunowie - mieli niewielki majątek ziemski i młyn wodny. Mieli dwoje dzieci - córkę Zosię, młodszą ode mnie o kilka miesięcy i syna Janusza, o cztery lata starszego. Pan Kłobukowski wybronił mnie jakoś przed Niemcami, kiedy przyszli tam szukać dzieci, które uciekły z transportu. Od razu zajęli się mną bardzo serdecznie, zaproponowali, żebym mówiła do nich "ciociu" i "wujku". Byłam chuda i bardzo wygłodzona - u nich rzuciłam się na jedzenie i w ciągu kilku tygodni przybyło mi 15 kg. Niestety, tak już zostało. Nadal rzucam się na jedzenie, boję się, że potem może go zabraknąć.

Po jakimś czasie pani Kłobukowska powiedziała, że jeżeli chcę, mogę do niej mówić "mama". Chciałam. Po latach po raz drugi miałam dom, opiekę i serdeczność. Chciałam wierzyć, że to jest mój dom, a wszystkim, co było przedtem, starałam się zapomnieć - chciałam być taka, jak Zosia i Janusz, jak wszystkie polskie dzieci. A przecież byłam inna, chociażby przez to, że nie miałam normalnego dzieciństwa - nie znałam dziecięcych zabaw, nie czytałam książek dla dzieci, nie umiałam pływać ani jeździć na rowerze itp. Boże, jak ja strasznie chciałam być taka jak one! Wszyscy w tym domu, a również bardzo liczna rodzina państwa Kłobukowskich, zawsze traktowali mnie jak członka rodziny i mimo, że nasze kontakty z czasem się rozluźniły, nikt nigdy, w żadnej sytuacji, nie dał mi odczuć, że jestem obca. Oczywiście, różne uwagi ja, wyczulona, na swoje sieroctwo, odbierałam inaczej, niż Mama by sobie życzyła i czasami czułam się urażona. Mama chyba uważała po prostu, że jako biedna sierotka powinnam być skromna, ubierać się szaro, nie rzucać w oczy itp. Zapewne dlatego, gdy tylko miałam już własne pieniądze, zaczęłam namiętnie kupować sobie ubrania i początkowo nosiłam tylko jaskrawe rzeczy.

Mama zabrała się do mnie ostro. Rodzina Kłobukowskich kultywowała szlacheckie tradycje i obowiązywały w niej różne zwyczaje i zachowania, o których nie miałam pojęcia. Ja wtedy, po pobycie w sierocińcu, nie umiałam nawet posługiwać się nożem i widelcem - jadłam tylko łyżką. Zawdzięczam im bardzo dużo. Również to, że potrafię się jako tako zachować. Przyjęli dla swoich dzieci nauczyciela, p.Rukuszewicza, dzięku czemu - chociaż w czasie wojny nie uczyłam się - po wojnie mogłam pójść od razu do gimnazjum. Przerabiałam dwie klasy gimnazjalne w ciągu roku. Ostatnie miesiące wojny minęły mi bardzo spokojnie. Było mi dobrze.

Kiedy w styczniu 1945 roku zaczęli się zbliżać Rosjanie, uciekliśmy do Kisielewa. Kłobukowscy bali się bolszewików. Jak się potem okazało, słusznie, ponieważ cała te rodzina już w pierwszych miesiącach po wojnie była represjonowana, chyba nie było w niej mężczyzny, który nie siedział w więzieniu.

Zdawało mi się, że po wojennych perypetiach znalazłam dla siebie miejsce. Utożsamiałam się z Kłobukowskimi w stu procentach - z ich zwyczajami, z ich poglądami. Chciałam do nich należeć.

Aż pewnego dnia, wkrótce po zakończeniu wojny, w Sierpcu pojawił się pan Rauch. Nie wiem, ani jak mnie odnalazł, ani co mamie wtedy powiedział. Przyszedł po zapłatę za uratowanie mnie. Mama dopiero przed śmiercią powiedziała mi, że dała mu wtedy jakąś swoją biżuterię, żeby tylko zostawił mnie w spokoju. Otóż, mimo bardzo serdecznych stosunków, jakie łączyły mnie z Kłobukowskimi, nie przyszło mi nawet na myśl, żeby ich poinformować o moim pochodzeniu. Przeciwnie, byłam bardzo czujna i starałam się, żeby się nie wydało. Wiem, że Mama nawet Zosi i Januszowi nie wspomniała o tym, czego się o mnie dowiedziała od Raucha. Ja jednak czułam, że coś się zmieniło. Chociaż Mama mnie zaakceptowała i może nawet pokochała, zachowywała się teraz wobec mnie z większym dystansem. Udawałam, że tego nie widzę. Odniosłam jednak wrażenie, że w jej pojęciu bycie Żydem jest chyba czymś wstydliwym. Pewnie byłam zbyt przeczulona.

W 1946 roku siostry z Płud zawiadomiły mnie, że pani Juszczak - wtedy już nazywała się Rakower - zaprasza mnie do siebie. Była to pani, która w czasie powstania ukrywała się razem z córeczką w naszym sierocińcu i kiedyś, kiedy pociski przelatywały nad naszymi głowami, przysięgła, że jeżeli my wszyscy przeżyjemy wojnę, to się mną zaopiekuje. Pojechałam do niej do Łodzi. Jej mąż był jakimś reżimowym dygnitarzem. Nie chciałam tam jednak zostać. Wróciłam do Kłobukowskich - tam miał być mój dom.

Tuż przed wakacjami przyszła do mnie jakaś kobieta. Nazywała się Listopad i przysłała ją gmina żydowska. Chciała mnie od razu zabrać, a kiedy się nie zgodziłam, dała mi dwa adresy moich krewnych - Guty w Krakowie i Jaszy w Łodzi. Nie wiedziałam co robić, chciałam ich zobaczyć, ale nie chciałam też tracić Kłobukowskich. Zdaje się, że skłamałam. Powiedziałam, że jadę do sióstr w Płudach. Dali mi pieniądze. Myślę, że wiedzieli, dokąd i po co jadę. To było małe miasteczko i o mojej rozmowie z panią Listopad nazajutrz wiedziała cała moja klasa. Kłobukowscy o nic nie pytali, czekali aż dokonam wyboru. Pojechałam wpierw do Krakowa. Drzwi otworzyła mi Guta, mieszkali w jednym małym pokoju. Tosiek leżał, był chory. Nie poznałam jej, była bardzo wychudzona. Od pierwszej chwili było jasne, że nie mamy ze sobą kontaktu. Guta nie zapytała mnie nawet o rodziców, ani jak udało mi się przeżyć, a dla mnie była to pierwsza od lat okazja, żeby się przed kimś otworzyć. Marzyłam o tym, żeby ktoś mnie pogłaskał, przytulił. A ona krzyczała, że rodzice byli głupi, bo nie wyjechali do Rosji - tak jak ona pojechała do Jakucji z własnej inicjatywy i że Tata od początku jej się nie podobał. A w ogóle, to jak ja wyglądam, co to za ubranie! Rzeczywiście, byłam ubrana skromnie, bo Kłobukowskim wtedy źle się powodziło. Tosiek był miły i serdeczny, ale to Guta rządziła w domu. Byłam u nich kilka dni. Guta zaprowadziła mnie do swoich znajomych, żebym zobaczyła ich córkę i sama oceniła, jak powinna wyglądać dziewczynka w moim wieku. Tamta rzeczywiście, wyglądała jak z żurnala. Przy pierwszej okazji wyszłam i poszłam na dworzec. Więcej Guty nie widziałam. Teraz, kiedy dowiedziałam się o jej losie, jest mi przykro, że tak się zachowałam.

Mniej więcej po roku - byłam wtedy już w szkole u sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu w Warszawie - Guta napisała do mnie list. Szłyśmy właśnie parami z internatu do szkoły - z przodu zakonnica, z tyłu zakonnica - kiedy zaczepił mnie jakiś młody człowiek i chciał porozmawiać. Natychmiast przybiegła siostra i powiedziała, że wszelkie rozmowy z nami są zabronione i zarekwirowała list, który ten pan chciał mi dać. List ten dano mi do przeczytania o wiele później. Guta napisała, że to moja ostatnie szansa, ponieważ ona postanowiła wyjechać z Polski, że rodzina jest każdemu potrzebna i że życie może się zemścić. Wiele lat upłynęło zanim zrozumiałam, że właściwie miała rację. Ale wtedy było już za późno, żeby się z nią porozumieć. Zresztą, nie miałam nawet adresu, bo list oddano mi bez koperty. Było to w okresie, kiedy klasztory niechętnie oddawały żydowskie dzieci, które zostały ochrzczone. Mnie siostry natychmiast wysłały do Warszawy, pewien czas przebywałam w innych ich domach, w Sannikach, Stryszawie, Wejherowie - zanim wolno mi było wrócić do Warszawy. Ale przede wszystkim to ja sama nie chciałam być u Guty.

Wtedy z Krakowa, nie wróciłam od razu do Sierpca, ale pojechałam do Łodzi, do Jaszy. Jaszę pamiętałam doskonale i lubiłam - jego i jego matkę, ciocię Raisę, u której byłam kiedyś w Warszawie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy drzwi otworzyłam mi matka Lusi - nie wiedziałam, że Lusia jest żoną Jaszy. Ją i jej rodziców znałam w Równem, ze spotkań w czasie, kiedy w Równem byli Rosjanie, miałam nie najlepsze wspomnienia. Jasza był dla mnie bardzo serdeczny i namawiał, żebym u nich została, Lusia zaś, jak mi się wydawało miała do tego pomysłu stosunek raczej niechętny.

Nie to jednak przesądziło o mojej decyzji. Piszę to ze wstydem, ale po prostu przeraziło mnie to, co tam zobaczyłam. W ich bardzo dużym mieszkaniu pełno było Żydów, którzy wrócili ze Związku Radzieckiego i rozmawiali tylko o tym, jak wyjechać z Polski, co Żydów tutaj czeka, mówili o pogromach itp. Byli bardzo hałaśliwi, gestykulowali. Rozmowy nie ustawały nawet w nocy - spaliśmy wszyscy gdzie się tylko dało, na podłodze, na stołach. Zachowywali się dokładnie tak, jak mnie uczono się nie zachowywać. Właśnie takiego zachowania starałam się unikać, tzn. starałam się nie mówić głośno, nie wymachiwać rękoma, stać spokojnie, nie kiwać się, nie odzywać się kiedy mnie nie pytają, nie wiedzieć lepiej. W najlepszej wierze - chodziło o moje przetrwanie - starano się obrzydzić mi takie właśnie zachowanie, oduczyć tego wszystkiego, co uchodziło za stereotypowe cechy żydowskie.

Pozwoliło mi to przeżyć, ale z drugiej strony wyszłam po tej edukacji wewnętrznie pokręcona i nigdy nie uwolniłam się od przymusu samokontroli, wskutek czego nigdy nie byłam już zupełnie naturalna. Ani normalna. Nauczyłam się też panować nad mimiką i wysłuchiwać różnych uwag czy aluzji, udając, że mnie nie dotyczą. Robiłam wszystko, żeby uciec od żydostwa.

Postanowiłam i od nich uciec. Jaszy powiedziałam, że chcę być samodzielna. Z Lusią nie rozmawiałam - jej było to zresztą obojetne. Jasza chyba zrozumiał. Założył mi dwie plomby, kupił szczoteczką do zębów, pantofle i dał pieniądze na bilet.

Wróciłam do Sierpca. W pociągu jechało się bardzo długo, okrężną drogą - biłam się z myślami. Bardzo chciałam zostać w Sierpcu. Powiedziałam to Kłobukowskim. Wydawało mi się, że Mama odetchnęła z ulgą, że pojęłam taką decyzję. Ale stało się inaczej, bo kilka dni później chłopak, z którym "chodziłam", pozwolił sobie na jakąś złośliwość i dał mi do zorumienia, że wie, iż nie jestm Polką. Przestraszyłam się, uznałam, że muszę uciekać, bo wszystko się wyda. Przed kim uciekałam? Nic mi przecież nie groziło, wojna się skończyła. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że to wszystko rozgrywało się nie w rzeczywistym świecie, ale w mojej chorej głowie.

Moi sierpeccy rodzioce byli urażeni moją decyzją wyjazdu, zwłaszcza mama, która - chciaż mogłam ich później odwiedzić ilekroć chciałam i nadal byli dla mnie namiastką domu - nigdy więcej nie włączyła się w moje sprawy. Tata inaczej - przez cały następny, dosyć trudny dla mnie okres - starał się wspierać mnie finansowo.

(Następnie Autorka opisuje dalsze swoje życie: naukę w szkole średniej w Warszawie, studia uniwersyteckie w Warszawie i w Bukareszcie, małżeństwo z Eligiuszem Lasotą, życie rodzinne i zawodowe, kontakty z ocalałymi członkami rodziny w Izraelu i innych krajach)

Z maszynopisu udostępnionego przez Autorkę