Zbigniew Sudolski

Nasze "noce i dnie"
(mała saga rodu Sudolskich ze wspomnień i przekazów rodzinnych)

Kiedy sięgam pamięcią wstecz i zbieram strzępy zasłyszanych czy bezpośrednio przeżytych wspomnień z przeszłości mojej rodziny, zawsze, i to od dziesiątków lat, nasuwają mi się i uporczywie powracają obrazy opisane przezMarię Dąbrowską w jej epickiej tetralogii o "nocach i dniach" rodziny Niechciców. Z pewnością dlatego mam od lat ogromny sentyment dla tej epopei. Powiększył się on jeszcze z chwilą, gdy Jerzy Antczak dokonał ekranizacji powieści. Odtąd wszystko się już przemieszało - nie wiem, gdzie kończy się wizja literacka, a gdzie wyobraźnię zaczyna kształtować mistrzowski warsztat reżysera, jakie elementy tych dwóch ściśle zespalających się z sobą relacji są dziełem wybitnych twórców, a co jest tylko strzępem opowieści rodzinnej, faktem przeżytym i przepuszczonym przez filtr własnej pamięci i wyobraźni. Zdaję sobie oczywiście sprawę z wszystkich odmienności w rozwoju poszczególnych wątków i osobowości sagi stworzonej przez Dąbrowską i tej pisanej rzeczywistymi losami mojej rodziny, ale wciąż uporczywie szukam analogii, odnajduję podobieństwo charakterologiczne, przede wszystkim jednak skłonny jestem dopełniać sagę rodzinną odnalezionymi w powieści ogniwami i realiami, a narastające z biegiem lat fakty traktuję jako nie napisany dotąd dalszy ciąg dziejów pani Barbary i jej dzieci. Proszę nie posądzać mnie o megalomanię - jest to po prostu szukanie korzeni, wyobrażanie sobie przeszłości, w której się wyrosło, a z której tak niewiele niestety przetrwało. Epopea Dąbrowskiej, do tego jeszcze sfilmowana, jest tu idealną pożywką dla wyobraźni, sprawdza się i potwierdza raz jeszcze wielkość tej powieści, jej mocne osadzenie w rzeczywistości.

*

Dnia 4 sierpnia 1877 roku w mieszkaniu Jana i Rozalii z Wierzyńskich Karaskiewiczów przy ul.Piwnej w Warszawie, przyszło na świat "dziecię płci żeńskiej", które ochrzczono w pobliskiej katedrze św. Jana, nadając mu imiona: Marianna Florentyna. Było to już trzecie dziecko państwa Karaskiewiczów, bowiem kilka lat wcześniej przyszło na świat dwóch synów: Jan i Paulin, którzy jako młodzi chłopcy emigrowali później do Ameryki.

Sielankowo zapowiadające się dzieciństwo panny Marianny Karaskiewiczówny zostało brutalnie przerwane - gdy miała półtora roku jej matka umarła, a ojciec ożeniwszy się powtórnie, porzucił dzieci i wyjechał do Ameryki. Rozalia z Wierzyńskich Karaskiewiczowa została pochowana na Cmentarzu Powązkowskim w obszernym grobie ziemnym, niedaleko katakumb i grobu pięciu poległych z 1863 roku (grób rodzinny Wierzyńskich ujęty cementową ramą zachował się do dziś). Maleńką dziewczynką zajęła się ciotka Cieślikowska, a następnie wuj ksiądz Grewkowicz (pochowany na cmentarzu bródnowskim). Mała Maria Karaskiewiczówna wzrastała wśród murów starej Warszawy, w pobliżu katedry, Placu Zamkowego i pobliskiego kościoła św. Marcina, który często nawiedzała (cudowny obraz MB.Pocieszenia). Ciotka chcąc jej dać fach do ręki, zapisała ją, już jako dorastającą pannę, na kurs szycia prowadzony przez pracownię Hersego, mieszczącą się przy ul.Brackiej. Przypominam sobie zabawny szczegół z opowiadań babci oto jakiś dowcipniś mieszkający w sasiedztwie pracowni nabył papugę, którą odpowiednio "wykształcił" i ta wystawiona w klatce na balkonie, witała zwykle wychodzące z bramy dziewczęta wyuczonym okrzykiem: "Pan-ny, mał-py". Można sobie jeszcze dziś wyobrazić piski i paniczną ucieczkę oburzonych i bezbronnych dziewcząt. Scena ta powtarzała się wielokrotnie, żartowniś bowiem świetnie się tym bawił.

Kiedy panna Karaskiewiczówna zbliżyła się do pełnoletności (czy też w okresie wakacyjnym?) zaopiekował się nią wuj ksiądz Grewkowicz, który gospodarował na probostwie w Goleszynie w Płockiem. Ponieważ panna była wyjątkowo ładna, o wiotkiej kibcci, nieprawdopodobnie cienkiej talii (zachowało się zdjęcie z tego okresu), niskiego wzrostu, pieknych, myślących oczach i grubych włosach, plotkom i zawiściom nie było więc końca. Kiedy zjawiła się w kościele na nabożeństwach, słyszała szepty powtarzane przez baby: "usuńta się, księżoska panna idzie".

Pewnego dnia, ok.roku 1895, zaproszona została przez koleżankę z Dobrzynia, na jej zaręczyny z Wincentym Sudolskim, synem Jana, powstańca 1863 roku, zesłanego na Syberię i Bronisławy Sudolskich z Bobrownik w Lipnowskiem. Dwudziestoparoletni, przystojny młodzieniec ujrzawszy pannę Karaskiewiczównę, zakochał się w niej od przysłowiowego pierwszego spojrzenia. Planowane zaręczyny w Dobrzyniu nie doszły do skutku, a w kilka miesięcy później odbył się ślub Marianny Karaskiewiczówny z Wincentym Sudolskim. Tak niespodziewanie warszawska sierota bez przyszłości, tułająca się od dziecka, znalazła opiekuna, dom i byt.

Wincenty Sudolski, mimo iż pochodził ze szlacheckiej, wielodzietnej rodziny "wysadzonej z siodła" (miał dwóch braci: Zenona i Leona oraz dwie siostry: Anastazję i Czesławę), potrafił zapewnić żonie dostatnią przyszłość. Mając pociąg do gospodarki i ukończoną szkołę rolniczą w Dublanach na Ukrainie (tajemnicą pozostaje jak tam zawędrował?), nabył trochę ziemi i osiadł w Wierznicy w Płockiem. Tam przyszło na świat dwoje dzieci, córki: Zofia (wkrótce zmarła) i Henryka Florentyna (1901). Wincenty Sudolski dał się poznać w okolicy jako człowiek uczciwy i dobry gospodarz, nic też dziwnego, iż wkrótce spotkał się z dość interesującą propozycją. W majatku Rokicie w Płockiem gospodarowała na kilkunastu włókach ziemi samotna dziedziczka, pani Rościszewska, której rekomendowano na administratora właśnie Wincentego Sudolskiego. Umowa została zawarta, Wierznica sprzedana, a państwo Sudolscy z córką Henryką osiedli w pierwszych latach XX wieku w Rokiciu. Tu posypały się dzieci: Tadeusz Jan (ur.12 VI 1904), Zenobia Paulina (1907) i Stanisław Marian (1911). Pięciopokojowa oficyna położona nieopodal dworu wypełniła się gwarem i radością dziecięcych zabaw. Stosunki z dziedziczką układały się bardzo pomyślnie; starsza pani wysoko ceniła sobie uczciwość i kompetencję administratora, który w krótkim czasie postawił cały majątek na nogi. Lubiła też dzieci, obdarowując je często cukierkami. Najczęściej przebywała na kuracjach za granicą.

Sielanka Rokicia, które jestem w stanie widzieć jedynie przez pryzmat Serbinowa Niechciców, nie mogła trwać wiecznie. Dzieci dorastały i trzeba było pomyśleć o ich edukacji, niezbędne stawało się porzucenie zapadłej wsi. Dobry znajomy Wincentego Sudolskiego, niejaki Borowski, właściciel okazałego sklepu kolonianego w odległym o kilkanaście kilometrów Sierpcu, zaproponował odstąpienie na intratnych warunkach dobrze prosperującego interesu. Pan Wincenty zaufał znajomemu, wszedł w posiadanie sklepu kolonialnego w Sierpcu (w domu, gdzie znajdowała się później cukiernia pana Tułacza), sklepu, którego półki i magazyn były rzekomo wypełnione towarem. Niestety, były właściciel wykorzystał łatwowierność nabywcy i przez kilka nocy, według relacji sąsiadów, wywoził towar ze sprzedanego uprzednio sklepu. Na półkach pozostały puste kartony i pudełka, a w magazynie puste skrzynie i worki. Przeobrażenie się Wincentego Sudolskiego, gdzieś w roku 1912, z Niechcica w Stanisława Wokulskiego na skalę powiatu, zakończyło się totalną klęską. Pani Rościszewska, nie mogąc odżałować odejścia dobrego administratora, namawiała go wielokrotnie do powrotu, ambicja nie pozwalała jednak na odwrót. Pan Wincenty truł się niepowodzeniami, zakasał wprawdzie rękawy, ale straty były nie do odrobienia. Okoliczni ziemianie, chcąc go wyciągnąć z depresji, zapraszali na polowania. Pewnego wiosennego dnia 1912 roku, podczas polowania, zmęczony i spragniony myśliwy napił się wody z przydrożnego strumienia. Wkrótce zachorował na tyfus; osłabione kłopotami o przyszłość rodziny serce, nie wytrzymało dużej gorączki. Pan Wincenty zmarł mając zaledwie 42 lata; pochowany został na cmentarzu w Sierpcu (grób do dziś zachowany). Pozostała po nim wdowa z czworgiem dziecki (najmłodsze liczyło niespełna półtora roku), miała wówczas zaledwie 35 lat. Widmo nędzy zawisło nad osieroconym domem. Maria Sudolska przystąpiła jednak energicznie do prowadzenia sklepu, który popierało okoliczne ziemiaństwo. Za pośrednictwem przedstawicielstwa w Warszawie sprowadzała towary kolonialne aż z dalekiego Petersburga; znane były wówczas firmy Szumilina, Popowa, dostarczające kawę i herbatę, przesyłki z czekoladą nadchodziły od Fuchsa i Lardellego z Warszawy. Ale te najlepsze firmy nie mogły zapewnić dobrego prosperowania sklepu w maleńkim, prowincjonalnym mieście. Łatwowierność właścicielki i nieuczciwość sprzedawców zmniejszały do minimum zyski. Trzeba było myśleć o czymś innym, liczyć tylko na siebie. Tak narodziła się, szczęśliwa na okres kilkunastu lat, myśl o otwarciu w Sierpcu kawiarni.

Dzieci dorastały, chciały się kształcić, najstarsza córka Henryka, mając lat 16 musiała przerwać naukę na pensji panien Piniarowiczówien w Sierpcu i zaczęła pracować na poczcie jako urzędniczka, wspierając finansowo dom. Najstarszy z synów, Tadeusz Jan, uczęszczał do gimnazjum męskiego, wkrótce rozpoczął pracę u rejenta Gurbskiego. Najmłodszy Stanisław ukończył 4 klasy gimnazjum w Sierpcu, po czym przeniósł się do Warszawy, gdzie ukończył gimnazjum Lorenza. Osiadł też na stałe w stolicy, prowadząc ze zmiennym szczęściem rozmaite przedsiębiorstwa handlowe.

Tymczasem pozostała w Sierpcu Maria Sudolska prowadziła przy Starym Rynku, w domu państwa Moderskich przylegającym do Ratusza (kamienicę rozebrano na pocz.lat 90-tych), znaną kawiarnię. Był to małomiasteczkowy salon, gdzie spotykała się tamtejsza inteligencja na kawie i herbacie, panowie schodzili się wieczorami na bilard; tu też zatrzymywali się podróżni, chcąc zjeść coś gorącego, Z rynku bowiem odchodziły autobusy, m.in. do Płocka. Kawiarnia egzystowała do roku 1938, kiedy to jej właścicielka zwinęła słabo już wówczas prosperujący interes i przeniosła się wraz z córką Zenobią do Wołomina pod Warszawą, tam bowiem mieszkała już od kilku lat najstarsza córka Henryka, która pracowała na poczcie jako urzędniczka.

Najstarszy syn Tadeusz Sudolski ożenił się w roku 1928 z Marią Janiną Olszewską, córką Macieja Olszewskiego i Wiktorii z Gawskich, właścicieli kilkunastohektarowego gospodarstwa na północnych obrzeżach miasta. Dziad Jan Olszewski był również zesłańcem syberyjskim, zesłanym aż do dalekiego Irkucka, za dostarczanie broni powstańcom 1863 roku. Po 25 latach zsyłki zdołał powrócić do Sierpca, by wkrótce umrzeć i spocząć na miejscowym cmentarzu (grób cementowy zachowany do dziś w alei za kaplicą cmentarną i w bliskimi jej sąsiedztwie). Janina (gdyż tego imienia używała) Olszewska dała się poznać w latach dwudziestych jako dość dobra wykonawczyni ról kobiecych w tutejszym teatrze amatorskim, m.in. ogromny sukces odniosła w dramacie Żeromskiego "Ponad śnieg..." Z lat jej narzeczeństwa zachowała się wiązka listów Tadeusza Sudolskiego, który prawdopodobnie poznał ją w teatrze. Z ich związku przyszedł na świat syn Zbigniew Janusz urodzony 2 czerwca 1930 r., w kamienicy przy ul.Piastowskiej. Janina Sudolska pracowała w hurtowni tytoniu przy Starym Rynku; była serdecznie zaprzyjaźniona z żoną Feliksa Tułodzieckiego, Marią z Bienieckich (zm.1938) i z domem Bienieckich i Tułodzieckich (zachowały się ciekawe fotografie).

Moje wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Sierpcu rozgrywają się głównie między ulicą Piastowską a Starym Rynkiem, gdzie często całymi dniami bawiłem w kawiarni babci Marii Sudolskiej, lub na podwórku kamienicy państwa Moderskich. Podobno już wówczas bardzo lubiłem stawać na podwyższeniu i mówić do dzieci, które z zainteresowaniem mnie słuchały! Z lat 1934-1935 zachowałem jedno z najpiękniejszych wspomnień, a związanych z pieczeniem wielkanocnych sękaczy (tzw. baumkuchenów) w piwnicy kawiarni przy Starym Rynku. W scenerii niezwykle pobudzającej wyobraźnię dziecka - w ciemnej piwnicy, nad dużym piecem ze wspaniałym okapem, nad paleniskiem podsycanym specjalnym drewnem, stara Muśkiewiczowa wraz z synem, który kręcił czymś w rodzaju rożna, wypiekała ogromne, cudownie złote, pachnące świeżym masłem i jajami, smakowite sękacze. Żadna moja Wielkanoc nie może się po dziś dzień obyć bez sękacza, choć nie jest to już tamten, niepowtarzalny sękacz sierpecki Muśkiewiczowej. Z kawiarni przy Starym Rynku chodziłem nieraz z niańką na spacery w kierunku Loretu, wokół klasztoru, często na nabożeństwa majowe lub różańcowe do Fary, których niepowtarzalny nastrój, śpiewy, poetyckość odmawianej Litanii Loretańskiej lub monotonię różańcowych Zdrowasiek zachowałem po dziś dzień w moich uszach. Niani też zawdzięczm ofiarowanie mnie podczas choroby i niebezpiecznego zaniesienia się kaszlem Cudownej Matce Bożej Koziebrodzkiej, z niedalekich Koziebród. Wakacje jako kilkunastoletnie dziecko spędzałem w Skępem lub Urszulewie, nad jeziorem, gdzie po raz pierwszy w życiu topiłem się (odtąd zachowałem trwały uraz do wszelkich kąpieli poza wanną).

Tadeusz i Janina Sudolscy w roku 1935 przenieśli się w poszukiwaniu pracy do Bydgoszczy, a w roku 1937 do Wołomina. Tak skończyły się krótkotrwałe epizody mojego życia: sierpecki i bydgoski. Na rok przed wybuchem wojny cała rodzina znów połączyła się i osiadła tym razem w Wołominie, odległym o kilkanaście kilometrów na wschód od Warszawy. Ułatwiło to przetrwanie zbliżających się ciężkich lat okupacji..

W Warszawie mieszkał już od dłuższego czasu Stanisław Sudolski, najmłodszy z rodziny; ukończył dwa lata studiów na SGH, na własne utrzymanie zarabiał jako fordanser w słynnej Szkole Tańca Towarzyskiego braci Sobiszewskich przy ul.Chmielnej; spokrewniony był bowiem z nimi przez matkę, cioteczną ich siostrę. Pamiętam, iż w roku 1948 byłem z całą rodziną zaproszony na jubileusz 50-lecia pracy scenicznej Aleksandra Sobiszewskoego, znakomitego baletmistrza Teatru Wielkiego. Stanisław Sudolski, przeżył Powstanie Warszawskie, był trzykrotnie żonaty (bezdzietnie), usiłował jeszcze w rzeczywistości PRL'u prowadzić jakieś interesy, zmarł nagle na zawał serca w samą wigilię Bożego Narodzenia 1961 roku, kiedy świętowaliśmy uroczyście moje przeniesienie się na stałe z matką i babcią Sudolską do Warszawy.

Henryka i Zenobia Sudolskie prowadziły w Wołominie w czasie okupacji sklep galanteryjny, a nastepnie kawiarnie. Tadeusz Sudolski z początkiem wojny przebywał w Łodzi, gdzie został aresztowany przez gestapo, przetrzymywany w Radogoszczy, został następnie przewieziony kolejno do trzech obozów koncentracyjnych w Oranienburgu, Dachau i Gross-Rosen (dziś na ziemiach polskich, nazwane Rogoźnicą), tam też zmarł 19 kwietnia 1942 roku, jak głosiło oficjalne zawiadomienie "na złe krążenie krwi" (zachowała się wiązka listów obozowych).

Okupację i pierwsze lata powojenne mieszkałem z matką i babcią w Wołominie. Maria Sudolska zmarła już w Warszawie 28 marca 1969 roku licząc 92 lata, pochowana jest na cmentarzu bródnowskim obok syna Stanisława.

Kiedy dziś, po 100 latach z górą, jakie upłynęły od rozpoczęcia tej sagi, jakże typowej dla wielu rodzin polskich, nawiedzam kościół św. Marcina na ul.Piwnej, nie mogę uwolnić się od refleksji nad przemijającym czasem; nie mogę uwolnić się od myśli o tych, którzy odeszli, a którzy wciąż są przy nas obecni. Ten kościół barokowy, całkowicie wypalony w Powstaniu Warszawskim, przemawia ze wzmożoną siłą swym surowym wnętrzem; nawiedzała go wielokrotnie moja prababka Rozalia z Wierzyńskich Karaskiewiczowa i babka Maria Sudolska. Ich prapra i prawnuczka - moja córka Anna Maria, dziś absolwentka Romanistyki Uniwersytetu Warszawskiego, na początku XXI wieku być może zakładać będzie swoją rodzinę w pobliżu warszawskiej Starówki, przeżywać swoje "noce i dnie", oby mniej dramatyczne od tych, które stały się udziałem jej przodków.

Warszawa, jesienią 1984 i 1996 r.

Z maszynopisu udostępnionego przez Autora